Technika to mój pierwszy przedmiot, jakiego uczyłem od lat dziewięćdziesiątych i do dziś uczę. Później pojawiła się informatyka i pierwsze komputery w szkołach, gdzie pracowałem. Po drodze romanse z matematyką, wuefem czy reklamą. Ale technika to jest to, co Wróbel lubi najbardziej, bo tu jest miejsce na różnorodność, na poszukiwanie i rozwijanie zainteresowań. Na odkrywanie predyspozycji i talentów. Tu mogłem się dobrze bawić i jeszcze mi za to płacono (hmm, wysokość pensji też jest zabawna, a raczej tragikomiczna).
Przez ostatnie 7 lat budowałam swoje zaplecze techniczne w nowej dla mnie szkole, pisząc projekty i pozyskując środki z różnych źródeł. Od momentu, gdy moja szkoła otrzymała pomoce dydaktyczne z ministerialnego programu „Laboratoria Przyszłości”, mogę powiedzieć, że mam wszystko, co chciałem, a nawet więcej. Wiele zmieniłem w mojej pracy z uczniami. Zmieniły się moje lekcje informatyki, a jeszcze bardziej lekcje techniki, a nawet ta jedna godzina zajęć pozalekcyjnych. Robiłem, co mogłem, a i tak wszystkiego wciągu tych dwóch lat nie dałem rady użyć. Bo nikt nie pomyślał, że nie wystarczy dać kasę na sprzęt. Trzeba jeszcze zapewnić czas na realizację zajęć. Nie wystarczy kupić młotki – trzeba jeszcze zadbać o fachowca. Zasypano szkołę pomocami dydaktycznymi, ale nie dodano ani jednej godziny techniki, ani szansy na dodatkowe godziny pozalekcyjne.
Hmmm. W szkole odbywają się dodatkowe zajęcia druku 3D, ale są organizowane przez zewnętrzną firmę, w których uczestniczą dzieci odpłatnie. Ktoś zarabia. Nauczyciel jak chce coś więcej to ma działać w swojej szkole charytatywnie, bo przecież dzieci nie mogą płacić za zajęcia zorganizowane przez szkołę.
Może kiedyś ktoś się obudzi… Tylko czy wtedy jeszcze będą nauczyciele techniki potrafiący coś więcej niż realizowanie kolejnych tematów z podręcznika i dyktowanie „nacobezu” do zeszytów?
Dobrze, że chociaż udało się namówić dyrekcję i zorganizowała zajęcia techniki blokowo w klasach szóstych, co dwa tygodnie – przynajmniej wtedy mam 90 minut na pracę w nowej pracowni. Tylko tyle i aż tyle.
A tymczasem dużo czasu poświęciliśmy na programowanie. Zwieńczeniem było programowanie robotów, zarówno tych malutkich OZOBOTÓW, troszkę większych QOBOTÓW, jak i tych najbardziej zaawansowanych LEGO Mindstorms. Chętnie zrobiłbym więcej, ale nie mam nawet czasu na przejście szkolenia i poznania dodatkowych możliwości.
Były też lekcje o zdrowym odżywianiu i praktyczne przygotowywanie posiłków. Dzieci robiły kanapki, piekły pizzę, robiły koktajle i desery owocowe, tosty i gofry, wykorzystując naszą kuchenkę. Fajnie mieć do dyspozycji: od łyżek i talerzyków, poprzez sprzęty AGD, aż po piekarniki i robota kuchennego podobnego do „Termomiksa”. Dopóki nam nie zabroniono, udało nam się nawet 2 razy poprowadzić szkolną restaurację.
Przez kilka lekcji zagłębiliśmy się w zagadnienia krawieckie. Było szycie ręczne, wyszywanie, a na koniec szycie na maszynie do szycia. Nie zdążyliśmy poprasować, chociaż żelazka i deski do prasowania też mamy.
W nowopowstałym warsztacie w piwnicy szkolnej, pracowaliśmy z drewnem korzystając z ręcznych narzędzi oraz wyrzynarek i wiertarek stołowych. Tu możemy hałasować do woli.
W tym też warsztacie, powstały poprzez zgrzewanie, kokardy z tworzyw sztucznych, jako ozdoby do pakowania prezentów. Tylko tak, na razie, udało się wykorzystać lutownice.
Udało się też skorzystać z rozbudowanych zestawów do montażu elektroniki i zasilaczy warsztatowych. Szkoda, że zabrakło czasu na pomiary i głębsze zrozumienie podstaw elektrotechniki.
Na zajęciach pozalekcyjnych radiowcy nauczyli się korzystać z mikrofonów, sprzętu nagłaśniającego, oświetlenia scenicznego sterowanego sterownikiem DMX, a nawet aparatów fotograficznych i miksera wideo. To nic, że czasem musieliśmy na to poświęcić noc piątkową.
Patrząc na te wyliczankę, starsi ludzie, zapewne przypomną sobie, że podobnie wyglądały lekcje Wychowania Technicznego 30 lat temu. Wtedy był to przedmiot bardziej praktyczny niż teoretyczny. Tylko, że wtedy było po 2 godziny Wychowania Technicznego od klasy 4 do 8 i znacznie więcej czasu. Dziś mamy tylko 3 godziny rozbite na klasy 4-6 i dlatego ledwo liznęliśmy te zagadnienia, bo na więcej nie było szans. Jakość wytworów też pozostawia wiele do życzenia, bo dzieci są mniej sprawne manualnie. Dziś rodzice dbają, aby dzieciątka się nie zmęczyły, nie pobrudziły, a na zabawy z piaskiem czy gliną zawożą je na specjalne zajęcia sensoryki. W tamtych czasach, jako początkujący nauczyciel, o tak bogatym wyposażeniu pracowni mogłem tylko marzyć. A dodam, nie chwaląc się, że dziś w szkole mamy jeszcze dużo innego sprzętu, który zapewne też z entuzjazmem powitałyby dzieci na zajęciach. Czy to się uda? Nie wiem. Nie sądzę.
Taka realizacja zajęć techniki wymaga od nauczyciela dużo przygotowań, pracy i odwagi. Jak będzie dobrze, wszyscy pochwalą. Jak ktoś się skaleczy, to człowieka rodzice, przełożeni i wizytatorzy zaorają. Łatwiej i bezpieczniej jest nie dawać dzieciom narzędzi i ograniczyć się do zabawy tylko papierem czy tkaniną. A już najprościej robić lekcje z podręcznikiem i basta. Tylko czy nie szkoda, aby tyle dobra się marnowało? Mam nadzieję, jako nauczyciel techniki, że kiedyś pojawi się kolejny projekt ministerialny, który zapewni możliwość sfinansowania dodatkowych zajęć pozalekcyjnych, dla wszystkich zainteresowanych takimi zajęciami dzieci. A myślę, że w mojej szkole byłoby nie mało chętnych. A tymczasem cieszmy się z tego, co jest. Namiastki dawnych lekcji techniki, mimo wielu tysięcy złotych wpompowanych w szkolne „Laboratoria przyszłości”.