Skończyła się pielgrzymka i czas wracać do domu. Ale gdy się ma wakacje to ten powrót nie musi trwać 2 dni. Można poszaleć. Więc zamiast w kierunku Polski wracać zacząłem w kierunku Albanii.
Pierwszego dnia podróżowaliśmy w pięć motocykli, ale jeszcze tego samego dnia okazało się, że to zbyt dużo jak na podróż, która nie jest zaplanowana. A ja przynajmniej planów żadnych nie miałem. Jedno co wiedziałem to to, że chcę dużo zobaczyć i zwiedzić.
Pierwszym celem jest Zatoka Kotorska. Jak się okazuje przepiękna. Po prostu WOW!
Niestety, inni turyści też o tym wiedzą i gromadnie z tej wiedzy korzystają. Objeżdżamy ją aż do jej serca jakim jest Kotor. Zabytkowe miasteczko – to mało powiedziane. Dla mnie bajka.
Kompletne, bo są tu fortyfikacje, domy i obiekty publiczne czy sakralne. A do tego malowniczo usytuowane na zboczu góry i u jej podnóża. Gdyby nie równie bajeczne ceny jedzenia (nocleg nie wątpię, że też nie tani) to bym długo stamtąd nie wyszedł. Ale cóż musimy jechać i tu następuje rozłam. Sprzeczność turystycznych interesów powoduje, że nad wybrzeżem zostaję tylko z Markiem. Jedziemy zobaczyć kolejne fajne miasto, jakim jest Bar.
Po drodze fotka z widokiem na Sveti Nikola – generalnie to całe miasteczko jest hotelem, ale raczej nie dla nas.
Niestety widzimy tylko skrawek, bo to co najcenniejsze już zamknięte od 30 minut. Pech, ale i ostrzeżenie, że jest już późno i czas pomyśleć o noclegu. Ostatecznie śpimy w Campingu Utjeha w miejscowości Utjecha-Busat. Cena 11 Euro jest całkiem znośna, a warunki przyzwoite. Niestety burzowa pogoda nie pozwala już na kąpiel. Wieczór spędzamy nad pizzą i piwkiem oraz rozmyślaniami co robić jutro.
Kolejny dzień zaczynamy nadal od obmyślania trasy. Ostatecznie wygrywa Albania i przeprawa na Jeziorze Komani zaplanowana na kolejny dzień. Trasę ustalamy tak aby móc tez nacieszyć oczy widokiem Jeziora Szkoderskiego. Trzeba zawrócić i przejechać przez płatny tunel. Cena 1 E, w kontraście do alpejskich cen, wydaje się być całkiem w porządku. Dalej niezwykle urokliwą i wąską drogą poruszamy się wzdłuż brzegu od wsi Virpazar, aż do Vladymir, gdzie wracamy do większej cywilizacji czyli trasy M24.
Niedaleko granica z Albanią.
Albania wita nas swymi kontrastami i wyraźnie innym poziomem cywilizacyjnym. Nawet w mieście ciężko o czystość. Śmieci leżą na ulicach i w rowach, a niestety nawet na zboczach gór.
Drogą SH 25 pokonując jej dziury i często kamienie kierujemy się do miejsca noclegowego w miejscowości Koman.
Niedogodności rekompensują nam wspaniałe widoki i przypływ adrenaliny. Pomysłowość ludzka sięgnęła tu szczytów. I nie mówie o pięknej nowej tamie i elektrowni, a o miejscu noclegowym czyli hotelu i restauracji dosłownie pod mostem. Gość wykorzystał niszczejący most, postawił nieco ścian, jakieś drzwi, doprowadził wodę i elektryczność i jest HOTEL i RESTAURACJA (oczywiście standard minimalistyczny, ale jest).
Brzeg rzeki wyposażony w stoliczki z dostawą zamówionego jedzenia prosto z restauracji, przypomina kafejki w kurortach. Tuż obok basen zewnętrzny prawie jak w hotelach Egiptu.
Po prostu to należy zobaczyć. My jednak wybraliśmy opcję namiotu za 5E.
Dla ścisłości powiem, że na Bałkanach wiele krajów nie należy do strefy Euro, ale i tak mając te walutę wszędzie sobie radzimy. Niemałym zdziwieniem było, gdy w nocy do nas dołączył cały autokar turystów z Czech. Jak oni tu po ciemku dojechali nie wiem, ale widać, że camping ma obroty nie małe.
Wieczorem zarezerwowaliśmy jeszcze jutrzejszy prom. A ponieważ zażądano od nas wpłaty 30E od razu, to mimo kasy „fiskalnej” w okienku, i pieknego stroju obsługi, całą noc byłem przekonany, że jestem ofiarą losu wykorzystaną przez naciągaczy. Właściciel hotelu mnie w tym utwierdził mówiąc, że taką rezerwacje może nam zrobić przez telefon za 25E.
Ranek i szybki wyjazd, bo niepewność mnie pożera. Ostatecznie uff! Może przepłacone, ale nie stracone pieniądze. Płyniemy dosyć dużym promem. Historie o transportowaniu małymi łódeczkami motocykli to chyba już przeszłość.
Prom wyruszył o 12:00 i podróż trwała około 2 godzin. Widoki cudowne – tak sobie wyobrażam Norwegię.
Ale to co czekało nas potem na drogach SH 22 i SH5 było niezwykle milą niespodzianką. 90% drogi to niezłej jakości asfalt i dziesiątki zakrętów (często bez barierek). Do tego przecudne widoki wysokich gór i górskich jezior i rzeki.
Zwłaszcza SH25 nie ustępuje niczym trasom alpejskim. A do tego prawie pusto. Po prostu krew motocyklisty pełna szczęśliwych endorfin. Ludzie przyjaźnie machają: zarówno dzieci jak i staruszkowie. Widać biedę i życzliwość. Ale w miasteczkach jednak boję się zostawić motocykl i iść do sklepu, przed którym stoją grupki młodych Albańczyków.
Pewnie przesadzam, ale asekuracyjnie nie sprawdzamy tego. Wieczorem jeszcze zakupy w Szkodrze i jedziemy kilkanaście kilometrów na camping przy wiosce Omare. Camping o standardzie Europejskim. Po prostu super – nawet WIFI działa. Kąpiel w ciepłych i słodkich wodach jeziora wydaje się być spełnieniem wszelkich marzeń. Jest bosko.
Na kolejny dzień mamy zaplanowane Kaniony Czarnogóry. Niestety przegapiliśmy drogę SH 20 w Albanii i dotarliśmy tam drogami Czarnogóry. Teraz żałuję, ale cóż za to zaliczamy kanion rzeki Moraca z licznymi tunelami. Następnie najsłynniejszy i najgłębszy w Europie Kanion rzeki Tara.
Tego co widziałem ani film ani zdjęcie nie jest w stanie oddać. Wspólną podróż z Markiem zakończyliśmy na równie znanym moście nad Tarą.
Marek już szybko do domu, a ja jeszcze nad Adriatyk.
Już sam pokonuje między innymi drogę P14 przez góry Parku Narodowego Durmitor. Obiadek na tej wysokości smakuje wyśmienicie.
Nie robi na mnie takiego wrażenia jak jej opisy w Internecie. A może już mam przesyt po Albanii.
Jeszcze raz pojawiam się nad Zatoką Kotorską i powoli opuszczam ten przepiękny kraj, jakim jest Czarnogóra. Ostatnim celem dnia jest Dubrownik. Nocleg znajduje na małym kampingu „Kate” w miejscowości Mlini – cena 10E jak na Chorwacje to nie wiele. Rozpakowuje się i zostawiam wszystko, aby o 21:00 postawić stopy w starym mieście Dubrownik.
Jej! Cudowne miejsce. Znacznie większe od Kotoru. Piękniejsze jeszcze. A mecz Chorwacja – Anglia, jaki tam oglądałem z tysiącami kibiców, to coś czego również nie zapomnę.
Prawie do rana szaleli nie tylko w Dubrowniku, ale mam wrażenie, że w każdym miejscu Chorwacji.
Kolejny dzień to motospacer trasą 8, wzdłuż wybrzeża Adriatyku, aż w okolice Splitu. Oczywiście z wyjazdem na Góre Św. Jura.
Być tu i nie zaliczyć to po prostu grzech. Emocje ze wspinaczki na wysokość 1700 m zaczynając od poziomu morza spotęgowała kontrolka paliwa.
W 1/3 trasy włączyła się rezerwa. Wiem mniej więcej ile mogę przejechać normalnie na rezerwie, ale kto mi powie ile, gdy jedzie się na 1-2- 3 biegu pod górę? Nie poddaje się i zdobywam szczyt. Zjazd to już głównie bieg 0 i wyłączony silnik. Tylko na największych spadkach dokładam hamowanie silnikiem. Staram się oszczędzać i hamulce i paliwo. Emocje niesamowite. Prawie godzina jazdy na luzie aż do Makarskiej. Ale udaj mi się. UF! Kolejny raz prawie tak wysoko podniosła mi ciśnienie informacja na kampingu w Spilicie, że mam za nocleg pod namiotem zapłacić 35 Euro. Podziękowałem i pojechałem szukać tańszego. Niestety przez wiele kilometrów nie było i ostatecznie wygrała wersja oszczędnościowa – na dziko.
Noc przeszła spokojnie. Rano ruszam dalej. Dziś zwiedzam Szybenik, omijam Zadar i jadę na wyspę Pag.
Tu delektuje się prawie pustynnymi krajobrazami. Okolica robi wrażenie. Miasteczko Pag ze swoją starówką też niczego sobie. Jednak dochodzę do wniosku, że po Dubrowniku muszę sobie dać spokój na jakiś czas, bo i tak nic ładniejszego nie zobaczę. Dalej przeprawa promowa (godzina 18:00 i 9 Euro)
Kieruję się na Jeziora Plitwickie. Tuz po przeprawie czeka mnie fajna spinaczka drogą 25. Jejku zaczynam mieć przesyt, jeśli chodzi o zakręty i widoki górskie. Bałkany pod tym względem nie szczędzą człowiekowi atrakcji. Nocą docieram na camping Korana. 17 Euro mogę przeboleć, ale tego. że i tak trudno o kawałek poziomego terenu to już nie. Ostatecznie śpię na zboczu prawie tak jak dzień wcześniej tyle, że wykąpany w gorącej wodzie, no i mam gniazdko do ładowania elektroniki.
Jeziora Plitwickie to fajna atrakcja za jedyne 32 Euro. Chodzę sobie, oglądam wodospady i myślę, że jak właściciel Zatorskich atrakcji kiedyś tu zbłądzi, to mając wizję kasowania za wstęp po 32E, wybuduje coś podobnego. Cóż fajne to jest, ale nawet alpejski Grossglockner jest tańszy.
Kolejny punkt na mojej trasie to Zagrzeb.
Miasto mnie zawodzi i poza katedrą nie widzę tam nic fajnego. Do tego okazało się, że żyje we własnej czasoprzestrzeni i finałowy mecz z Chorwacją będzie dopiero jutro. Szybka decyzja i jadę nad Balaton. Wioski, drogi i miasteczka… Obawiam się, że i radar… Na Słowenii fajna wieża widokowa, ale szkoda mi czasu.
Potem burza i muszę się zabezpieczyć. Przepakować. Nad Balatonem ostatecznie jestem o 22:00. Jeszcze chcę troszkę podciągnąć bliżej domu, wiec na nocleg zatrzymuję się o 23:00 i tu niespodzianka – zgubiłem namiot. A może mi ukradziono gdzieś na stacji lub postoju? Znów poziom adrenaliny rośnie błyskawicznie. Wracać i szukać nie ma sensu. Zostać też nie, bo jak o tej porze stukać do drzwi i gadać z Węgrami? Ostatecznie na bazie wysokiej adrenaliny ruszam do Polski. Noc, koniec energii w nawigacjach, ale jakoś kilometry uciekają. Nad ranem zaczynam mieć omamy wzrokowe i drzewa wzdłuż drogi zaczynają mi przypominać skały przy czarnogórskich drogach. Trzeba się zatrzymać na stacji na ładowanie benzyny, nawigacji, 30 minut drzemki i KAWĘ. Tak, pierwszy raz w życiu kupiłem sobie kawę. Troszkę pomogła, ale po godzinie znów 30 minut śpię na ławeczce. W miedzy czasie robi się widno i skały przy drodze znów są drzewami. W końcu docieram do autostrady i już radośnie jadę w kierunku Polski. Zmęczenie gdzieś odeszło. Jedzie się znów fajnie. Czeski Cieszyn. Pizza już w Skoczowie. I do domu trafiam tuż przed finałem Chorwacja- Francja. Na liczniku ostatniego przelotu prawie 1100 km, ogólnie łącznie z pielgrzymką do Medjugorie ponad 3800. 14 dni.
Ten wyjazd turystycznie był przewspaniałą moją przygodą. Motocykl pozwala mi być tam gdzie dotąd nigdy nie dotarłem i raczej bym się nie wybrał z biurem podróży. Daje mi takie emocje, o jakie trudno w normalnym życiu. A, że czasem człowiek i motocykl wraca do domu poobijany, podrapany i z siniakami – trudno. Że bez pieniędzy – trudno. Trzeba teraz będzie lizać rany, płakać i płacić za wszystko, aby znów za rok być gotowym do drogi. A może i znacznie szybciej. W końcu nic w życiu nie dostajemy za darmo.