Decyzja o wyjeździe do Gruzji była równie niespodziewana jak nagroda ministery MEN. Może właśnie dlatego, że jednej bez drugiej by nie było. W ramach nagrody pojawiła się mi dodatkowa gotówka i postanowienie, że jak świętować, to tak, aby warto było później wspominać. Kasy wystarczyło na dwie osoby, więc zaplanowałem wyjazd dla mnie i syna Grzegorza. Wszystko ogarniałem sam, bez udziału biur turystycznych, bo już samo planowanie jest fajną zabawą. I tak to, w listopadzie, po sezonie, wcześnie rano, wystartowaliśmy samolotem do Gruzji, a dokładnie do Kutaisi.
Kutaisi to drugie pod względem wielkości miasto w Gruzji, położone w centrum tego kraju. Z lotniska trzeba było jakoś dostać się do miasta. A że od razu chciałem poczuć miejscowy klimat, postanowiłem złapać busa. Busy w Gruzji, podobnie jak w innych krajach dawniej należących do ZSRR, zwie się marszrutką. Po pół godzinie poszukiwań, udało się. Jedziemy marszrutką, pełną ludzi, której stan techniczny jest zadziwiający. Tzn. dziwne, że to jeszcze jeździ i może wozić oficjalnie pasażerów. Cały czas z ciekawością obserwujemy to, co widać za oknem. Szczególnie sposób poruszania się pojazdów po ulicach i ich wygląd. Oj, tu czuć nieskrępowaną wolność kierowców i pomysłowość, jakiej dotychczas nie widziałem. Szczęśliwie, cało i za równowartość kilku złotych, docieramy do miasta.
Pierwszym miejscem, jakie zwiedziliśmy po wyjściu z busa, okazało się targowisko miejskie. Przeżycie jedyne w swoim rodzaju, bo w Polsce takiego handlu już dawni nie ma. Tu można było dostać niemal wszystko. My kupiliśmy coś do picia i dziwne placki do zjedzenia. Jeszcze wtedy nie mieliśmy pojęcia o ich nazwach, a napisy w piekarni przypominały mi szlaczki, jakie pisałem będąc w klasie pierwszej podstawówki. Alfabet gruziński jest jednym z najstarszych na świecie i zupełnie odjechanym dla Europejczyka. Tak zaopatrzeni pomaszerowaliśmy do wcześniej zarezerwowanego na bookingu pensjonatu. Przy okazji zobaczyliśmy, od strony mniej turystycznej, typowe Gruzińskie posesje i ulice. Dla nas są egzotyczne, zagracone, zaniedbane. Widać troska o obejście nie jest priorytetem dla większości tutejszych mieszkańców.
Miejsce noclegowe, „Guest House Panda”, okazało się być już o wiele bardziej przyjazne, a jedynie zadziwiającym okazał się prysznic, który był połączony z umywalką. No cóż, oszczędność miejsca.
Za to właścicielka niezwykle miła, a cena bardzo przystępna. A rano oprócz kawy, mamy świeżo zerwaną gałązkę mandarynek z ogródka.
Po krótkim odpoczynku udaliśmy się zwiedzać miasto. Centrum całkiem fajne i zdecydowanie nastawione pod turystów. Oczywiście zaliczyliśmy wizytę przy dwóch najważniejszych atrakcjach: Fontannach Kolchidy i jedenastowiecznej katedrze Bagrati. Zwłaszcza katedra i widok ze wzgórza, na którym się znajduje, są warte obejrzenia.
Atrakcje tego dnia zakończyło jedzonko w restauracji AT Home. Tu po raz pierwszy jadłem chinkari, czyli takie pierogi w kształcie sakiewek. Grzesiu wybrał mięso z frytkami. Generalnie pyszności – polecam.
Drugi dzień to wypożyczenie samochodu i jazda do Batumi. Poprzez internet zarezerwowałem sobie samochód z manualną skrzynią biegów, dostałem automat. Dodatkowy w związku z tym stres oraz wrażenia z wczorajszej jazdy marszrutką, pomogły mi w podjęciu decyzji o dokupieniu pełnego ubezpieczenia. Ostatecznie nie było aż tak strasznie, chociaż nauka jazdy samochodem w Gruzji to nie najlepszy pomysł.
Mapy Google działały i wyruszyliśmy najkrótszą drogą, przez niewysokie góry, w kierunku Batumi, kurortu leżącego na wybrzeżu Morza Czarnego. Jakieś 15 km od Kutaisi jest malutka miejscowość Ckaltubo, a w niej słynne sanatoria, w których gościli najznamienitsi goście ze Związku Radzieckiego, od Stalina zaczynając. Dziś to zespół ruin. Niektóre powoli są odbudowywane, a niektóre nadal niszczeją.
My pobłąkaliśmy się po wnętrzach Sanatorium Geologa. Wrażenia niesamowite.
Następny punkt trasy to Jaskinia Prometeusza. Byłem już w kilku jaskiniach w Polsce, Słowacji czy w Czechach, ale ta jest na prawdę niesamowita, ogromna i warta obejrzenia.
Dalsza podróż to jazda krętymi drogami, marnej jakości, ale za to z pięknymi widokami na Mały Kaukaz, aż do miejscowości Ozurgeti. Generalnie dość duże miasteczko, stolica regionu Guria. Szukaliśmy tu restauracji, bezskutecznie, więc musieliśmy się zadowolić pysznym chlebkiem „puri” z przydrożnej piekarni.
Ostatecznie do Batumi, do Hotelu Delphin, dotarliśmy późno wieczorem. W tym momencie największym wyzwaniem okazało się znalezienie miejsca parkingowego. Krążyliśmy po uliczkach Batumi może z godzinę nim zaparkowałem. Przechodzący mieszkaniec potwierdził, że możemy tu zostawić auto i będzie bezpieczne. O ironio, w Gruzji mnie było łatwiej porozumieć się z tubylcami niż mojemu Grzegorzowi. Po prostu tu ludzie bardziej znają rosyjski niż angielski, a moja mieszanka słabej znajomości różnych języków okazała się bardziej efektywna. Niemal zdążyliśmy się zaprzyjaźnić.
Batumi czasy świetności miało w poprzednim wieku, gdy licznie odwiedzali je przybysze z wszystkich krajów Europy Wschodniej. Teraz, sądząc po budujących się wieżowcach zacnych marek hotelowych, powoli odbudowuje się i pewnie niedługo wróci do rangi znanego na świecie kurortu.
Kolejny dzień poświęciliśmy na zwiedzanie okolic Batumi i samego miasta. rano pojechaliśmy krętymi i wąskimi uliczkami na wzgórze liczące 2179 mnpm, aby z tarasów przepięknego kościoła Świętej Trójcy podziwiać niezapomnianą panoramę. Potem kilka godzin błąkaliśmy się po w ogrodzie botanicznym. Ogród w sezonie kwitnienia roślin musi być przepiękny, teraz zbytnio nie zachwycał. Po powrocie do Batumi obiad w restauracji i poznaję smak klasycznego chaczapuri z serem i jajkiem. Dodając jeszcze kilka znanych mi już chinkari, przesadziłem. Jedzenie w Gruzji jest obfite i bardzo kaloryczne, a do tego naprawdę smaczne. Cenowo nie ma problemu – jest podobnie jak w Polsce.
Wieczorem spacer po okolicach plaży, gdzie poznałem interesującą parę: Rosjankę i Gruzina. No i tak wspólnie degustowaliśmy gruzińskie wino, zapominając o dzielących nas granicach, wojnach. Znów przydał mi się mój kaleczny rosyjski J. Gdy ludzie chcą się porozumieć, nie wiele może im w tym przeszkodzić.
Dwa dni szybko minęły i trzeba było wracać do Kutaisi. Tym razem jedziemy inną trasą, bardziej wygodną. Najpierw odwiedzamy nadmorskie miasteczko Ureki. W listopadzie to wymarła wieś nad brzegiem ponurego morza. Przydrożne budynki i wiaty przypominają opuszczone slamsy. W lecie podobno tyle tu ludzi, że trudno dojść do plaży. Plaza piaszczysta, chociaż piasek nie wygląda ciekawie, bo jest ciemno szary. Woda czysta.
Następny przystanek to Poti. Miasto, którego historia sięga VII wieku. Troszkę spacerujemy po centrum, a potem zaglądamy w okolice portu. Generalnie, jest tu typowo, jak na gruzińskie miasteczko.
Dalej jedziemy nad gorące źródła Nokalakevi. Miejsce niesamowite, a woda tak gorąca, że trudno włożyć rękę, bo parzy niesamowicie. Tu spotkaliśmy rodzinkę z Lublina – jak widać wielu Polaków odwiedza Gruzję, nawet po sezonie.
Kolejny punkt to monastyr Martwili, którego freski liczące sobie 800 lat robią ogromne wrażenie.
I tak docieramy do ostatniego miejsca jakie na dziś mamy zaplanowane do zwiedzenia czyli Kanionu Okatse. Dojście tam to około godzinny spacer, ale widoczki są pierwszej klasy.
W nocy docieramy do Kutaisi do kolejnego zarezerwowanego pokoju. Tym razem w hoteliku „Panorama”, gdzie warunki i właściciele są bardzo fajni, a widok na nocne miasto niezapomniany.
Grzegorz ciągnie mnie do kolejnej restauracji, gdzie degustujemy kolejne przysmaki gruzińskie. Tym razem zamawiam chaczapuri megreńskie – taka ich pizza serowa. Dobre. Do tego kieliszek ich bimbru zwanego Czacza. Oj, mocny był! Powoli psuja się nam nastroje, bo jutro już wracamy do Polski.
No i czas powrotu. Czyścimy samochód, tankujemy i jedziemy na lotnisko. Całkowity koszt wynajęcia samochodu i paliwa to około 700 zł. Myślę, że warto było, bo zobaczyliśmy kawał Gruzji, nie koniecznie komercyjnej. Jazda po tym kraju to ekstremalne przeżycie, uatrakcyjnione częstym kontaktem ze zwierzętami takimi jak: krowy, świnie, owce, psy i różnego rodzaju drób. Dla tych zwierząt pobocza dróg to naturalny teren wypasu. Z tej podróży, po miesiącu, dostanę na email dodatkową pamiątkę – mandat.
Żegnamy się z Gruzją.. Interesujący kraj, znacznie odmienny od krajów europejskich. Myślę, że warto tu przyjechać na początku sezonu letniego, na kilka tygodni, bo 5 dni to stanowczo za mało. Może jeszcze kiedyś….
Jeszcze odrobina nerwów przy odprawie, na którą ledwie zdążamy i wracamy do Polski.
Ekstra było.