Po pierwszym tygodniu 92% szkół* było gotowych do pracy online (*dane ministra oświaty, więc na pewno muszą być prawdziwe) i to jest najszybszy postęp w dziedzinie wprowadzania zdalnego nauczania na świecie. Tak szybko nawet pracownicy korporacyjni nie byli w stanie tego ogarnąć. Za miesiąc, myślę, że dojdziemy do 115% i wtedy będzie można zastanowić się nad przekształcaniem co niektórych budynków szkół w muzea edukacji. Inne przydadzą się na szpitale psychiatryczne dla oszołomów. Oszołomów, którzy wierzą w to co media podają. Dla rodziców, którzy myślą, że usadzą dziecko przed monitorem na kilka godzin, a nauczyciel będzie zdalnie je uczył, dopilnowywał, wychowywał, opiekował się, motywował, głaskał itd. – jak to w szkole w realu bywało. A przede wszystkim zapewniał rodzicom spokój. Również tym na zwolnieniach z pracy dla pilnowania dzieci. W końcu ileż można zajmować się swoim dzieckiem?! Od tego ma się nauczycieli.
A tymczasem otacza nas smutna rzeczywistość. Jakże odległa od propagandowego wzorca.
Nauczyciele, którzy na szybko szukają narzędzi i sposobów dotarcia do uczniów, w poczuciu obowiązku niesienia kaganka oświaty pod strzechy. Szukają narządzi, które są im obce i które w tej godzinie próby często zawodzą. Metod pracy, których dotychczas nie musieli stosować. Walczą z nową sytuacją i wyzwaniami. We własnych domach, na własnych komputerach. Komputerach często wyrywanych swoim dzieciom. Na szalę kładą swoją prywatność i spokój domowy, odbierając wiadomości, telefony, maile – całymi dniami. Wiadomo, jedni niosą ten kaganek z większym przekonaniem, inni z mniejszym. Jedni mają przedmioty, bez których trudno wyobrazić sobie egzaminy końcowe. Inni zastanawiają się jak przenieść zajęcia ruchowe w sferę Internetu. Każdy dostał prikaz, że ma pracować on-line. Jedni są już bardzo zaawansowani informatycznie, innych dopiero obecna sytuacja zmusiła, aby wdrażać się w zdalne nauczanie. Ta grupa społeczna zawsze była zróżnicowana. Ale wszyscy nagle są wrzuceni w tą rzeczywistość. Muszą to ogarnąć i pomóc dzieciom. Jednak nie można dać się zwariować i wmówić sobie, że wszyscy stanowią owe 8% populacji, która ma problem.
Rodzice. A często i nauczyciele-rodzice. Świat się zawalił i nagle okazało się, że dzieci są cały dzień w domu. Często całą rodziną jesteśmy zamknięci w przestrzeni mieszkania. Dla jednych fajnie. Dla innych tragedia, bo to nie wczasy all eksklusive, gdzie można dzieci wepchnąć do basenu, a męża do baru. Do tego jak tu się zorganizować, aby dzieci mogły się jednak uczyć, a też nierzadko rodzic pracować zdalnie z domu? Zwłaszcza, gdy liczba komputerów mniejsza niż liczba domowników. Nagle okazało się, że nauczyciele nie dają już takiego komfortu, jaki był dotychczas. Nie zapewniają 100% wiedzy, opieki przez większość dnia, a czasem i wychowania. Że nagle owe 500+ trzeba odpracować siedząc z dzieckiem i pomagając mu w zadaniach przysłanych przez internet. O ile w ogóle uda się te zadania pobrać, bo te narzędzia wybrane przez nauczycieli jakoś tak bardzo zawodzą. I rodzi się pytanie: dlaczego mam pecha, że akurat szkoły moich dzieci należą do owych 8%, które sobie nie radzą z nauczaniem zdalnym? Ile trzeba w sobie mieć mądrości i zrozumienia, aby swoje domowe frustracje nie przelewać na wiadomości/skargi do dyrekcji szkół, do wychowawców czy nauczycieli?
Dzieci. Czas w domu na początku wydawał się taki fajny. A tu nagle okazuje się, że trzeba pracować. Że jednak będą oceny. Że są konkretne zadania do wykonania i że bez tłumaczenia nauczyciela jakoś nie tak łatwo. Że nawet rodzice, którzy dotychczas zdawali się wiedzieć wszystko najlepiej i wszystkich pouczali, już tak cudowni nie są. Nerwówka w domu! Nie ma jak i gdzie uciec. Więc, może lepiej udawać, że poczta internetowa trudna do ogarnięcia, że filmiki się nie otwierają, pliki nie przechodzą przez internet, a hasła do niczego nie pasują. Że nie wiadomo, jak sobie z tym poradzić. Wielu robi tylko tyle ile musi. Wideokonferencje dla jednych to zbawienie, bo można w końcu zwrócić się z problemem do kogoś kompetentnego. Dla drugich przekleństwo zajmujące czas, który można byłoby poświecić na gry (chociaż ukradkiem pod pretekstem nauki). Dla trzecich to okazja do wygłupów, rejestracji potknięć nauczycieli i kolegów, tworzenia memów i filmików – w internecie na więcej można sobie pozwolić, niż w sali lekcyjnej. A nauka? Ta ma znaczenie tylko dla tych ambitnych. Tylko szkoda, że ich nie ma 92%, a bardzo chcę wierzyć, że jednak więcej niż owe 8%.
No i na koniec mój apel: ludzie nie dajmy się zwariować! Jest czas wielkiej próby dla wszystkich. Zminimalizujmy na ten czas te nasze wymagania wobec świata i postarajmy się o więcej wysiłku od samych siebie. Życzliwości. Wiadomo, że dzieci nie zrealizują przeładowanych programów nauki i to z każdego przedmiotu. Więc może to czas realnie spojrzeć, co tak naprawdę jest niezbędne młodym ludziom? Nie obarczać ich siedzeniem przed monitorem całych godzin, na przykład z powodu konieczności uczenia „ściegu zakopiańskiego” czy historii sztuki. To czas wielkiej odpowiedzialności i zaangażowania rodziców w edukację swoich dzieci, bo nie można oczekiwać, że nauczyciele będą siedzieć z nimi kilka godzin dziennie i realnie każdemu wytłumaczą wszystkie zadania. To się nie zawsze udawało w szkole, wiec jak ma się udać zdalnie? Trzeba motywacji, dopilnowania, kontroli rodzicielskiej. Tu też chodzi o zdrowie dzieci, dla których codzienne wiele godzin przed monitorem, może być równie szkodliwe jak koronawirus. Może nawet owe egzaminy powinniśmy zweryfikować, bo jak ktoś mądrze powiedział: te nasze działania przypominają sprawdzanie kart pokładowych na „Titanicu” po zderzeniu się z lodowcem. Dziś musimy po prostu przetrwać!
Na koniec życzę wszystkim przede wszystkim 100% zdrowia, a do tego co najmniej 92% spokoju, opanowania, zrozumienia i rozwagi. Nie dajmy się!
Januszu, zgadzam się w 100% z każdym Twoim słowem.