Ferie czasem się przydają. Pracoholik nagle zyskuje czas, z którym nie bardzo wie co ma zrobić. Zwłaszcza, gdy nie lubi zimy. Zabrał, więc maniaka gier komputerowych, na wycieczkę w niedalekie piękne okolice. Zaczęło się jak zwykle – w niedzielę rano kłopot by zwlec się z łóżka. Potem szybkie pakowanie i jedziemy. Ja i Grześ, bo damska część rodziny nie była skłonna nam towarzyszyć. W Gliwicach przed palmiarnią odkryłem, że moje dokumenty i pieniądze zostały w domu.
Cóż zwiedzamy gliwicką oazę ciepła i wracamy do domu. Koniec pierwszej wycieczki.
Około 12: 30 zaczynamy drugą wycieczkę 🙂
Tym razem omijamy Gliwice szerokim łukiem, zamieniając przy tym jazdę autostradą na kręte dróżki i śpiące woski. Młody odkrywa, że w Polsce mamy mniejszości narodowe, dzięki czemu np. Zalesie Śląskie to też Salesche. Nawiasem mówiąc, wiele nazw miejscowości ma swe tradycyjne wersje niemieckie, ale Salesche? Któż to wymyślił?
W aucie czas nam mija pogodnie, tym bardziej, że napajamy się piękną pogodą i wspaniałymi zimowymi krajobrazami. Zimy nie odczuwamy. Sankt Annaberg – Góra Św. Anny, wita nas zamkniętymi drzwiami Muzeum Czynu Powstańczego. Wiadomo ferie zimowe w sąsiednim województwie, więc po co pracować w niedziele? A może tu już działa „pozytywna zmiana”?
Zresztą różnych sprzeczności to historyczne miejsce ma wiele. Góra ta była najpierw Górą Świętego Jakuba, potem Jerzego, Górą Chełmską, aż w końcu Świętej Anny. Tereny te zmieniały swą państwowość niezwykle często. Tylko w XX wieku to tu toczyły się zacięte walki powstańców śląskich o przyłączenie terenów do Polski (stąd dzisiejsze muzeum). To tu w latach trzydziestych Niemcy zbudowali wspaniały amfiteatr i mauzoleum z prochami poległych Niemców w walkach z powstańcami. Nie było dane im zaznać spokoju miejsca, bo zaraz po 2 wojnie światowej zostało ono zburzone i postawiono tam polski Pomnik Czynu Powstańczego. A dziś co? Wielu rdzennych mieszkańców wyjechało w poszukiwaniu lepszego życia do Niemiec – twierdząc, że to jest ich Ojczyzna. Ekonomia wygrała z polityką.
Z Grzesiem pobłąkaliśmy się po okolicy. Przy okazji sprawdziłem okoliczne restauracje – na wypadek organizacji wycieczki zakładowej.
Oczywiście pomodliliśmy się przed cudowną figurką Świętej Anny.
Msza święta o 15:00, w języku niemieckim, nas nie zachęcała, więc ruszyliśmy w drogę do Opola. Opole to piękne stare miasto, z nieco zaniedbaną katedrą. Ale przynajmniej msza po polsku. I tak minęło nam szybko popołudnie.
Na nocleg lądujemy w lasach w okolicy Turawy. Nieco strasznie, bo ośrodek znajduje się dosyć daleko od miasteczka, a las potężny. Tak przynajmniej w nocy wyglądał.
Rano okazuje się, że nie jest źle, a wręcz przeciwnie – jest pięknie. Spacer po zamarzniętym jeziorku dodaje nam energii.
A egzotyczne ptaki w otwartej wolierze pokazują, że te kilkanaście stopni mrozu to nic.
Około 10:00 ruszamy do kolejnego punktu naszej wycieczki – Moszna. Tu wita nas przepiękny pałac, który zwiedzamy nietypowo, bo wybraliśmy trasę spaceru po wieżach i wieżyczkach. Słońce świeci nam po oczach, ale widoki wspaniałe.
Doskonały humor nieco popsuł mi powrót do samochodu. Okazało się, że podczas, gdy myśmy zwiedzali pałac, ktoś wpadł w poślizg i połamał mi tylny zderzak.
Piszę ładnie „ktoś”, a myślę sobie o nim wszystko co najgorsze. Zderzak połamał i uciekł. Zostały tylko kawałki czarnego plastiku z jego zderzaka (troszkę mi lepiej – bo widać że jego straty większe niż moje). Przyszło mi do głowy, żeby życzyć mu, aby następnym razem na drodze stanęło mu drzewo. Może jednak się powstrzymam, a jego umiejętności i tak zrobią swoje.
Cóż wracamy do domu, nadkładając jakieś 60 km, aby nie było zbyt prosto.
Mijamy wspaniałe (jak dla mieszczucha) krajobrazy bezkresnych pół pokrytych śniegiem, malutkie miejscowości itp. W Raciborzu pizza i spacer.
Potem przejazd przez Rybnik. Kupno ozdobnych rozet w zakładzie kowalskim w Bełku i powoli zmierzamy do Tychów. W domu jesteśmy wieczorem. Zadowoleni. Przekonani, że były to fajne dni, mimo różnych przeciwności. Pewnie jeszcze razem wrócimy w Opolskie, ale wtedy już motocyklem.