W roku 2022 planów do realizacji miałem tyle, że mało brakowało, a zapomniałbym, że posiadam motocykl. Niestety nie można mieć wszystkiego, a już na pewno nie od razu. Tymczasem mimo urlopu dla poratowania zdrowia, najmniej u mnie było czasu wolnego. Tak bywa gdy walczy się o inne priorytety życiowe. Taka bywa cena uwolnienia się od błędów życiowych. Chociaż z drugiej strony, podobno dla chcącego nic trudnego.
I tak po kilku chwilach rozważania, zastanawiania i kalkulowania, zdecydowałem się, że jednak dołączę do zaplanowanej przez mojego kolegę, księdza Marka, podróży motocyklowej w tereny, gdzie nigdy dotychczas nie byłem – do krajów bałtyckich, jakimi są Litwa (tu owszem byłem już), Łotwa i Estonia. To była słuszna decyzja, bo kasę można zawsze zdobyć, a czasu nie wrócisz i co przeżyjesz to Twoje. Tego nikt Ci, żadnym wyrokiem czy podstępem, nie ukradnie.
Moi znajomi wyjechali wcześniej. Ja miałem jeszcze kilka spraw do załatwienia, aby w końcu móc ustawić nawigacje i ruszyć do Wilna. Uwielbiam podróże w grupie motocyklistów, ale i samotna jazda ma wiele zalet. Nie lubię się zbytnio spieszyć, a już szczególnie nie lubię jazdy autostradami. Dlatego podróż do Wilna zajęła mi dwa dni. Nawet deszczowa pogoda nie była w stanie popsuć mi radości z jazdy. Po drodze odwiedziłem miejsca znane mi już z podróży rowerowej, jak na przykład restauracja w Siemiatyczach czy Białystok. Jeszcze w Polsce przenocowałem w namiocie na skraju Puszczy Augustowskiej, zjadłem śniadanie na ławeczce przed sanktuarium w Sejnach i ruszyłem na Litwę.
W południe byłem już z przyjaciółmi na wileńskim starym mieście, gdzie wspólną przygodę rozpoczęliśmy od pokłonienia się Matce Boskiej Ostrobramskiej. Potem piwko w pobliskiej restauracji i zwiedzanie, zwiedzanie… Wilno to piękne miasto.
Oczywiście poza starym miastem polecam wieże telewizyjną, skąd z wyskości 165 m można podziwiać panoramę miasta. Polecam też małą chińską restaurację, gdzie jedzenia dużo i miła obsługa, co w Wilnie nie jest za częste.
Niestety nie wiele zdjęć mogę Wam pokazać, bo dwa dni później upadł mi aparat fotograficzny i straciłem kartę pamięci. Oj, żal zwłaszcza zdjęć z następnego dnia, gdy byliśmy w Trokach, czyli dawnej stolicy Księstwa Litewskiego. Zwiedziliśmy przepiękny zamek na wyspie, a nawet opłynęliśmy go rowerkiem wodnym. Jednak dla mnie najlepsze wspomnienie to bliny litewskie, zjedzone w niedużej knajpce na końcu Starych Trok. Oj! Przesmaczne!
Po Wilnie pojechaliśmy do Kowna. Jakoś nic nas specjalnie tu nie zachwyciło, więc pobyt ograniczył się do kilkudziesięciu minut spaceru.
Kolejnym punktem naszej podróży był Szydłów (Šiluva) miejsce prawdopodobnie pierwszego w Europie objawienia Najświętszej Maryi Panny, miejsce wielu nawróceń i cudownych uzdrowień, a przede wszystkim miejsce przetrwania wiary katolickiej. Zaskakująca jest prostota tego miejsca otoczonego wiejskimi domami, bez przepychu, bez odpustowych pamiątek – zwykłe miejsce modlitwy i… głaz, w którym można dostrzec odcisk stopy Matki Boskiej. Kto wierzy – ten widzi.
Nie mniej uduchowionym miejscem jest katolicki odpowiednik polskiej prawosławnej Góry Grabarki czyli litewska Góra Krzyży. Tutaj od 150 lat przynoszone są krzyże jako znak wiary, jako wotum dziękczynne, czy po prostu z życiowymi prośbami. Na tych terenach, przez setki lat, nie łatwo było być katolikiem, więc tym bardziej robi wrażenie wytrwałość litewskich Żmudzinów.
Nocleg tego dnia wypadł nam na polu namiotowym nad jeziorem Plateliai. Cudowne, spokojne, niezadeptane miejsce. Ciepła i czyściutka woda do kąpieli, zimne piwko obok motocykli i namiotów, dobre towarzystwo – czyż potrzeba czegoś więcej, aby cieszyć się życiem?
Poranna Msza Święta na polu namiotowym. W końcu w pięcioosobowej grupie na którą składa się Marek, Robert, Ania, Wacek i Ja, jedzie dwoje księży. No, a Bożego błogosławieństwa w podróży motocyklowej, nigdy za wiele.
Tym bardziej, gdy zaraz po śniadaniu wybieraliśmy się do miejsca z którego można było zniszczyć cały świat, czyli jednej z baz wyrzutni rakiet z ładunkami atomowymi, należącymi dawniej do Związku Radzieckiego. Dziś to interesujące muzeum.
Po zwiedzeniu bunkrów, pojechaliśmy nad morze, do Kłajpedy. Troszkę czas nas poganiał, więc nie zagościliśmy tutaj, tylko wzdłuż wybrzeża skierowaliśmy się na Łotwę. Kolejne miejsce noclegowe na kempingu dało nam możliwość kąpieli w Bałtyku, zjedzenia pieczonej kiełbaski i zapoznania się z tutejszymi komarami. Nic to – ważne, że pogoda dopisuje.
Kolejny nasz dzień to podróż do Rygi. Po drodze Kuldiga, wraz z Ventas Rumbą, czyli progami wodnymi z wodospadem na rzece Windawi. Podobno najszerszy wodospad w Europie.
No i Ryga. Zacne miasto. Piękne zabytkowe budynki. Jest co oglądać. To znaczy ja sam biegam po starówce, a moje towarzystwo delektuje się kawą w knajpce. Podobnie będzie w Talinie. Każdy wybiera to co jest mu bliższe 😊
W Rydze odwiedziliśmy też Muzeum Motoryzacji. Wiele fajnych eksponatów: samochodów i motocykli. Moja Jaszka, dzięki tej wizycie, nabrała werwy i nowej mechanicznej energii. Może dlatego, że bała się abym jej tam nie zostawił.
Następnego dnia ciągniemy do Talina, to już Estonia. Po drodze mijamy piękne nadmorskie tereny, aby znów wylądować w zacnym, zabytkowym mieście. Osobiście Talin zrobił na mnie duże wrażenie. Tu warto przyjechać na dłużej. My nie mieliśmy za wiele czasu, a szkoda. Żal jaki odczuwałem opuszczając Talin, nieco zrekompensował nocleg z możliwością wygrzewania się dowoli w saunie. Sauna w Estonii to niemal dobro narodowe.
Kolejny dzień to już powrót w kierunku Polski. Estonia żegna nas przepięknymi widokami na graniczące z Rosją Jezioro Pelpus i nie mniej cudownymi wędzonymi rybkami kupionymi w przydrożnej budce. Wacek – dzięki!
Dalej jedziemy wschodnią częścią Łotwy. Zdecydowanie z tych trzech krajów to najuboższe państwo. Przejazd kilkudziesięciu kilometrów szutrowymi drogami doprowadziło moje nerwy i organizm do skraju wytrzymałości. Motocykl też wyglądał opłakanie. Na łańcuch wolałem nie patrzeć. Tak słabe drogi międzymiastowe, to chyba jeszcze tylko w Albanii i na Ukrainie się zdarzają. Za to nocleg w domku nad jeziorem z sauną na łące, to jak dla mnie najfajniejsza miejscówka jaką mieliśmy. Wieczorem najedzeni, wygrzani, wykąpani i uszczęśliwieni łotewskim piwkiem, błogo oddaliśmy się sennemu odpoczynkowi.
Wcześnie rano, przed ogólną pobudką, zaliczyłem kąpiel w jeziorku. Nie opiszę Wam jaka to frajda, bo nie potrafię. Potem poranna Msza Święta, śniadanko i wracamy do Polski.
Oczywiście po drodze przejazd przez Litwę. Już wiem, że Litwini w dużych miastach zbyt mili dla Polaków nie są, że mają własną wersję historii związaną z naszym wspólnym dziedzictwem. Cóż każdy jakoś próbuje odnaleźć swoją tożsamość. Wiem, że najfajniejsza z tych krajów to Estonia, ale też najdrożasza. Wracamy.
Wieczorem, zmęczeni docieramy do Białegostoku. Przypominam sobie o moim przyjacielu Sławku i jego hacjendzie w Puszczy Białowiejskiej. Warto byłoby go odwiedzić. Ale Wacek decyduje, że odłączy się od nas i pojedzie już w kierunku Krakowa. Rano musi być w domu. Ania odczuwa trudy około 600 kilometrów i marzy o najbliższym hoteliku – musi odpocząć. A my we trójkę lecimy jeszcze 80 km do Masiewa. Tam jesteśmy w nocy i jak zwykle, nie mogę nacieszyć się ze spotkania ze Sławkiem. Fajny gość. Rano oprowadza nas po okolicy. Z daleka widzimy graniczny płot z Białorusią. Lepiej się nie zbliżać, bo służby bywają nerwowe. Masiewo to wioska na końcu świata, niecodzienne widoki Podlasia, śpiewny język mieszkańców i piękno niezniszczonej przyrody.
Jednak nie możemy zbyt długo cieszyć się tym klimatem. Czas siadać na motocykle i ruszać do domu. W Bielsku Podlsakim znów dołącza do nas Ania i tak już razem wracamy. Nie jest łatwo, bo pogoda tego dnia wyjątkowo kapryśna i deszczowa. Kilka godzin w deszczu, obiad w karczmie i znów jazda na przemian w deszczu i słoneczku. Wieczorem ląduję zmęczony i przeszczęśliwy we własnym łóżeczku.
Dziękuję moim motocyklowym przyjaciołom za ten wspólny czas. Za tych kilka tysięcy kilometrów wspomnień. Jesteście cudowni i jeżeli tylko zdrowie, czas i kasa pozwoli, to jadę z Wami w ciemno w każde miejsce tego świata.