Niemal jak Putin.

Wakacje dla mnie dobiegają końca. Powoli budzi się we mnie sierpniowy stan depresyjny i natrętna myśl, że jeszcze tyle nie zrobiłem z tego co zaplanowałem. Tego co powinienem. Ostatnie dwa tygodnie to już szkolenia w zakresie programowania oraz doskonalenie umiejętności trenerskich. Przygotowania do kolejnych miesięcy intensywnej pracy. Konferencje.

Tymczasem, aby nie dać się zgnębić złym myślom, wybrałem się z synem na trzydniową wyprawę. A, że już w tym roku zaliczyłem czterdziestokilometrowy pieszy spacer z moją klasą, na rowerze wyprawę liczącą 1300 km i na motocyklu pielgrzymkę do Portugali 4800 km, pozostało mi szukać czegoś nowego. Wybór padł na kajaki. Kilka telefonów i znalazłem wypożyczalnię, gdzie pełen obaw dokonałem rezerwacji. Zdarzyło mi się w życiu kilka razy siedzieć w kajaku, ale nigdy nie kilkudniowa wyprawa. Dlatego też, aby nieco się oswoić, na pierwszy dzień zaprosiliśmy do towarzystwa mojego turystycznego przyjaciela Pawła z żoną Lucynką.

Na miejsce z Grzesiem docieramy motocyklem – takie 170 km porannego motospaceru. Około południa, dwoma kajakami wyruszamy z biegiem rzeki Białej Nidy (Świętokrzyskie). Pierwsze kilometry to szukanie niełatwego porozumienia z kajakiem, który wprawdzie płynął z prądem wody, ale za to niezwykłymi zakolami. Dokładając do tego naturalne zakola rzeki, Endomondo szalało.

Wrażenia cudowne, widoki niezwykłe, dzika przyroda na wyciagnięcie ręki. Tereny sprawiają wrażenie odludnych. Po trzech godzinach odpoczywamy na przybrzeżnej łące. Decydujemy się przypomnieć sobie czasy harcerskie i korzystając z kory brzozy rozpalamy ognisko. Pieczemy kiełbaski.

Tak przygotowane smakują lepiej niż wykwintne danie w restauracji. Solidnie zalewamy wodą pozostałości ognia. Sprzątamy i w drogę. Tego dnia jeszcze dwie godzinki i docieramy do mety. Niestety Lucynka z Pawłem muszą wracać do Tychów.

My, korzystając z pomocy właścicieli kajaków, trafiamy na nowe miejsce w okolicach Morawicy. Tu „na dziko” rozbijamy namiot. Pierwszy „męski” wieczór i noc przed nami. Super.

Rano budzimy się ochoczo. Szybkie śniadanie. Zwijamy obozowisko i ruszamy. Tym razem płyniemy Czarną Nidą. Chyba nawet ciekawszą. Chociaż zdecydowanie bardziej „cywilizowanymi” terenami. Czasem przenosimy kajak przez brody kamienne. Raz obchodzimy młyn wodny.

Pogoda dopisuje, bo nie jest zbyt słonecznie, ale ciepło. Mijamy okolice kolejnych miejscowości. Jakieś drobne zakupy w okolicznych wsiach w ramach odpoczynku. Wieczorem odpoczywamy przy skansenie w Tokarni. Później jeszcze 2 godzinki płyniemy rzeką Nidą i znajdujemy sobie kolejną miejscówkę na nocleg. Wysoka skarpa, młody las i polanka. Widok z namiotu przepiękny. Tu zjadamy kolacje, kąpiel i kolejny nocleg w namiocie. Wyjątkowy dzień za nami, bo nie pamiętam, kiedy mieliśmy tyle czasu na rozmowy. Na bycie po prostu ze sobą. Cały dzień i tylko kilka krótkich rozmów przez telefon – trzeba oszczędzać energie. Zresztą po co nam tu ten pozostawiony świat daleki?

Rano budzi nas wschodzące słonko. Śniadanie zjadamy na odwróconym kajaku spoglądając na rzekę i Dolinę Nidy. Nie dziwne, że jest to teren objęty ochroną. Pięknie tu.

Jedynym problemem są bolące ramiona i plecy. To taka pamiątka po około 25 km wczorajszego spływu. Znów zwijamy obozowisko i płyniemy. Rzeka dosyć szeroka, ale wody mało. Czasem stopują nas mielizny. Około południa docieramy do pozostałości po zamku w Sobkowie. Fajne miejsce na odpoczynek. Jeszcze godzinka i kończymy nasz spływ. Jesteśmy bardzo zadowoleni i nieco zmęczeni upałem i przebytą trasą. Właściciel kajaków odbiera nas i dostarcza z powrotem do motocykla. Polecamy go z czystym sercem – www.wkajaku.pl.

Po drodze do domu odwiedzamy jeszcze zalew w Morawicy. Oprócz fajnego miejsca do kąpieli jest tu park linowy. Tu po raz pierwszy daję się namówić na godzinny spacer po linach pomiędzy drzewami. Czasem adrenalina podnosi swój poziom. Tym bardziej, że wstyd byłoby spaść.

  

Daję rady i czuję się, nie przymierzając, jak Putin. Rower, motocykl, kajaki, liny. Pozostaje mi jeszcze upolować niedźwiedzia i… No nieco się zagalopowałem. Wracamy. Pizza w Pińczowie. Kilka odpoczynków w różnych fajnych miasteczkach i wieczorem docieramy do domu. Zmęczeni i szczęśliwi.

Znów rośnie we mnie przekonanie, że Polska to piękny kraj. Że nie potrzeba dużych pieniędzy, aby przeżyć coś naprawdę fajnego. Wystarczy odrobina fantazji – czego wszystkim życzę.