Kiedy człowiek wyrusza czwarty raz na pielgrzymkowy szlak motocyklowy wydaje się być przygotowanym tak, że nic go nie zaskoczy. Wie już co spakować, zarówno materialnie jak i duchowo. Część ludzi już znana. Pewne rytuały opanowane. Mogłoby się wydawać, że rutyna powoli zabije ekscytację – nic podobnego!
Startujemy mszą świętą w łagiewnickim sanktuarium, podczas której prosimy o łaskę miłosiernego czuwania nad naszym bezpieczeństwem. Zwłaszcza, że na pierwszy dzień mamy zaplanowane około 700 km przez Polskę, Słowację, Węgry, aż do Rumunii. No i rusza około 250 maszyn rozdzielonych na dziesięciomotocyklowe grupy. Jadą przeróżne motocykle: choppery, turystyki, ścigacze. Co kto ma. Jadą doświadczeni motocykliści i ludzie, którzy niedawno zdali prawo jazdy. Jadą biznesmeni, księża, nauczyciele, urzędnicy, robotnicy, emeryci… Łączy nas pasja do motocykli i wiara w Boga. Też na różnych poziomach. I to jest piękne, że każdy znajduje tu miejsce dla siebie i ponosi te same trudy.
Ja, z trudem znoszę swoje notoryczne kłopoty z chęcią snu. Mimo przepięknych widoków gór i równin trudno mi zachować koncentrację. Zwłaszcza na drogach przelotowych. Trzymając oczy „na zapałkach”, docieram w końcu do Kluż Napoka, gdzie mamy pierwszy nocleg na campingu Colina. Jest dobrze. Anioł Stróż dał rade, chociaż dwa razy musiał błysnąć talentem.
Kolejny dzień, znacznie krócej, za to fajnymi krętymi drogami Rumunii. Odwiedzam te strony po raz drugi i mam nieodparte wrażenie, że Rumunia po tych kilku latach, to już dużo lepiej zadbany kraj. Domy mniej straszą. Samochody lepsze. Widoki nadal piękne. Śpimy na leśnym polu namiotowym. Warunki spartańskie, ale duch w nas jest mocny.
Poniedziałek. Po porannej mszy na świeżym górskim powietrzu, jedziemy przez jedną z bardziej znanych tras Europy zwaną „Transalpiną”. Jestem zachwycony widokami i serpentynami, ale dziś już wiem, że Albania i jej drogi mogą śmiało konkurować pod tym względem.
Popołudniu przeprawiamy się promem do Bułgarii, która wita nas obrazem bardzo ubogiego i zaniedbanego kraju. Cóż może podobnie jak do Rumunii i tu dotrze wkrótce postęp. Drogi z dziurami i łatami, a do tego wieczorem dopada nas deszcz. Ubieramy się nieprzemakalnie i trzy godzinki jedziemy w deszczu. Z racji temperatury wkrótce i tak jesteśmy cali mokrzy: na zewnątrz od deszczu, w środku od potu. W deszczu zaliczamy jakąś fajną górską drogę i docieramy do campingu Kransko Hanche – Kryn. Warunki odrobinę lepsze niż w Rumunii.
Wtorek. Dziś moja Janka nie chciała zapalić. Napracowałem się nieco nad szukaniem usterki i rozwiązania. Ostatecznie dodatkowym przewodem udało mi się wykonać obejście i przywrócić zapłon. Następnie przejazd przez Bułgarię i Grecję, aż do miejsca, gdzie Święty Paweł przypłynął ze swoją misją nawracania Greków. Nic nie mogło nas powstrzymać od ciepłej kąpieli w morzu. Nocujemy na campingu Alexandros w miejscowości Kavala
Kolejny dzień to niezwykle klimatyczna msza święta na brzegu rzeki, gdzie nauczał i chrzcił święty Paweł. Potem krótko zwiedzamy Saloniki. Nic specjalnego tu nie znalazłem. Wieczorem kąpiel i nocleg na kampingu Olympos Beach – Plaka.
W czwartek jedziemy zobaczyć Meteory. Klasztory wybudowane na szczycie niezwykłych skał robią ogromne wrażenie. Pokazują jak wiele potrafi człowiek gdy chce, nawet nie dysponując specjalnie zaawansowaną technologią. Zostawiamy bagaże na kampingu Vrachos w miejscowości Kastraki i jedziemy zwiedzać jeden z dostępnych jeszcze o tej porze klasztorów. Inne oglądamy z daleka. Potem jeszcze raz jedziemy na „zachód słońca”. Niezapomniane obrazy pozostają w pamięci i na nielicznych udanych zdjęciach.
W piątek jesteśmy bardzo blisko siedziby greckich bogów – czyli Olimpu. Niestety nie ma czasu na pieszą wędrówkę na szczyt. Spieszymy się do celu podróży, czyli Koryntu, gdzie nocujemy na kampingu Blue Dolphin. Grecja to fajny kraj dla motocyklistów, ale niestety ceny paliwa i autostrad powalają.
Sobotę rozpoczynamy mszą świętą o świcie na plaży. Życzę Wam, abyście mieli kiedyś możliwość przeżywać tę bliskość Boga podziwiając piękno wschodzącego słońca.
Później jedziemy do Aten, gdzie spełniam swoje młodzieńcze marzenie i staję na Akropolu. Odłączam się od mojej grupy i przez kilka godzin podziwiam antyczne ruiny. Jestem na skale, gdzie stał św. Paweł i nauczał. Wędruję też po uliczkach Aten. Jestem zachwycony. Niezwykły dzień kończy kąpiel w Zatoce Korynckiej. Cudownie.
Niedziela to oficjalne zakończenie naszej pielgrzymki. Jedziemy do Starego Koryntu i tu na antycznych ruinach mamy pożegnalną mszę świętą. Stąd każdy wraca już na swój sposób do Polski i do szarej rzeczywistości.
Przywłaszczając sobie słowa św. Pawła: „w dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiary ustrzegłem”. Chociaż nie było łatwo. Zmęczenie fizyczne to mały problem. Codzienne nabożeństwa, modlitwy i rozmyślania podczas jazdy, to trudny czas dla kogoś takiego jak ja, który łączy w sobie tyle przeciwności. Kto ma tyle dobra, co zła i ciągle szuka dróg dla siebie. Grzesznika, który chciałby załapać się na odrobine raju na ziemi i w niebie. Mając 50 lat na karku, już wiem jedno: nikt nie jest w stanie tak mi nagadać, jak ja sam sobie. A jazda po pielgrzymkowych drogach bardzo temu sprzyja.
Cóż trzeba się jakoś zbierać i powoli wracać, ale to już inna opowieść…