Isrka Miłosierdzia – Lourdes’2024

Do tego wyjazdu przygotowywałem się bardzo starannie i z jakimś dziwnym niepokojem. Zapewne, dlatego, że w planach było w czasie tej wyprawy zrealizowanie po kolei trzech różnych form podróży motocyklowej. W sumie, co najmniej miesiąc w siodle. Najpierw pielgrzymka, czyli od punktu do punktu w grupach 10 osobowych, aż do Lurdes we Francji i powrót do Włoch. Potem odkrywanie francuskiej Prowansji, w małej sześcioosobowej grupie, w oparciu o stały punkt noclegowy. I na końcu samotny powrót z namiotem przez Szwajcarię i Niemcy. Każda z tych form ma swoje wady i zalety, swoich zwolenników. Ja uwielbiam każdą. Więc pierwszego dnia wakacji, z samego rana, wyruszyłem w drogę…

Już po 10 km pogoda próbowała mnie zniechęcić i zawrócić. A może to mój Anioł Stróż?  Przed Pszczyną złapała mnie burza i nim się zabezpieczyłem, już byłem częściowo mokry. Tego dnia jeszcze kilka razy nas podlewało, ale zapał był ogromny.

Żywcu małe suszenie, w czasie czekania na moją grupę jadącą z Krakowa. Z większością znaliśmy się już z wcześniejszych motopielgrzymek „Iskry Miłosierdzia”. Na ten dzień mieliśmy zaplanowane około 700 km, wiec trzeba było się sprężać. Mijamy Zwardoń i jesteśmy w Słowacji. Mijamy Bratysławę i jesteśmy w Austrii. Tam zatrzymujemy się na stacji benzynowej na szybki posiłek dla naszych rumaków i dla nas. Fajnie, że z nami jedzie swoim busem Tomek z synem i wiezie duży zapas wody, chlebek swojski, zdrowe warzywa i owoce, kiełbaski, a nawet ciasto. Szkoda, że nie mamy więcej czasu, aby się tym nacieszyć i nacieszyć się pięknem przyrody, która coraz bardziej zapiera dech w piersiach. W końcu przestajemy korzystać z autostrad i nawet deszczyk nam tej jazdy po austriackich dróżkach nie potrafi zepsuć. I tak późnym wieczorem docieramy do Ramsau. W tej miejscowości w sezonie zimowym trenują skoczkowie narciarscy. A my, zaraz po kolacji, padamy zmęczeni do łóżek.

Kolejny dzień to przejazd do Włoch, do Trento, około 500 km. Znów cały dzień spieszymy się, aby zdążyć na mszę w Bazylice del Santi Martiri Anauniesi. A potem nocleg w hotelu. Za nami piękne górskie tereny  i żal… że pada deszcz, że nie ma czasu na przejazd jeszcze lepszą trasą, że troszkę pobłądziliśmy, że nie zdążyłem zrobić więcej zdjęć. Odpoczynek. Uf.

Kolejny dzień i lajtowe 400 km. Obawiając się śniegu na wysokogórskich przełęczach, jedziemy nad jezioro Garda. To prawdziwa turystyczna perełka. Pogoda fajna, widoki bajeczne. Troszkę przypominają mi Chorwację.

Potem piękne zawijasy na wąskiej górskiej drodze – przypominają mi Albanię lub Czarnogórę. Jest fajnie, aż do momentu, gdy znów zaczyna padać. Na szczęście przelotnie. Tego dnia nocleg mamy w sanktuarium Czarnej Madonny w Oropa. Tu cała pielgrzymka spotyka się na wieczornej Mszy Świętej. Potem jeszcze wspólne grupowe spotkanie – nieco ciasta i wina. Jest dobrze. Odpoczywamy w klasztornych pokojach.

Rano wyruszamy po Mszy Świętej i śniadaniu. Znów pada kapuśniaczek. Motocykl zatańczył mi na śliskim bruku granitowym – to aniołek dał znać, abym bardziej uważał, gdy jedziemy po wąskich górskich uliczkach, przez włoskie miasteczka.

Piękne widoczki i zdjęcia robione w czasie jazdy. I to jedno zdjęcie zrobione w nieodpowiednim momencie.

Podziwiajcie, bo to zdjęcie zmieniło całe moje plany.
Mówią, że gdy człowiek coś planuje, to Pan Bóg ma radochę. Po prostu chwila nieuwagi, potem złe najechanie na pas blachy na moście, podobno też rozlane paliwo i w efekcie złamana łopatka. Dobrze, że jechaliśmy powoli, a może właśnie dlatego. Koniec realizacji moich planów.

Szpital w Turynie nie zachwyca, ale już po 6 godzinach jestem zdiagnozowany i zaopatrzony w sprytne unieruchomienie ręki.

Jazdę motocyklem zamieniam na siedzenie w busie serwisowym. Dzięki pomocy dobrych ludzi mam możliwość odbyć resztę pielgrzymki, chociaż już nie tak jak chciałem.

Wieczorem jesteśmy w górskim sanktuarium La Salette – chyba najpiękniejszym, jakie miałem możliwość w życiu odwiedzić.

Tu obmywam ramie wodą ze źródełka i jakoś dosyć szybko bolący bark przestaje mi mocno dokuczać. Cudowne miejsce.

Nawet daję radę z Anią i Markiem zaliczyć nocną wyprawę na szczyt górski i z wysokości 2307 mnpm zobaczyć jak cudownie wstaje nowy dzień.

Jeszcze poranna Msza Święta, śniadanie i wszyscy ruszają dalej na pielgrzymkową trasę. Ja też, w busie 🙁 . I tak w kolejnych dniach jestem i modlę się w klasztorze u świętej Bernardety Subirou.

I w Ars, gdzie proboszczem był święty Jan Maria Vianney oraz w grocie świętego Antoniego Padewskiego, aż w końcu docieram do Lourdes. To największe Sanktuarium Maryjne zawsze robi na mnie duże wrażenie. Tu Matka Boska kilkanaście razy rozmawiała z Bernadetką. A ja czerpie wodę ze źródełka, które tam bije i czuję, że ta woda też może mi pomóc.

Radość z dotarcia do tego miejsca, psuje mi fakt, że w międzyczasie rozpadła się moja grupa, z którą jeździłem już nie raz na pielgrzymkach. Zmeczenie, brak czasu na integrację i duże oczekiwania trudne do zrealizowania (chociaż nie niemożliwe), a przy tym brak dobrej komunikacji i chęci szukania porozumienia zawaliło to, co budowało się przez kilka lat. Modle się, aby udało się to w przyszłości naprawić. Aby liderzy naszej grupy, mieli dystans do samych siebie i zeszli ze swych okopów, aby podać sobie ręce z przeprosinami, na zgodę. Smutno mi, że nie udało mi się w porę coś zrobić. Szkoda, że nie byłem z grupą w trasie…

Jadąc w metalowej puszce busa mam dużo czasu na modlitwę i rozmyślania, jak rzadko kiedy, w pełnym biegu życiu. Dostrzegam jak kruche jest nasze życie i niewiele warte planowanie. Że nawet posiadanie pieniędzy szczęścia nie daje, chociaż bez pieniędzy o szczęście jeszcze trudniej. Jak ważna jest w życiu harmonia i spokój. Zdrowie. Dobry Anioł Stróż. O właśnie, Anioł. Kolejny raz czuję, że ten mój towarzysz, na prawdę mi się udał. Nie ma ze mną łatwej pracy, a nawet podejrzewam, że Bóg dał mu mnie za karę. Pewnie nieźle Bogu podpadł, że kogoś takiego jak ja do opieki dostał, ale stara się rewelacyjnie. Dzięki niemu wychodzę cało z różnych opresji, rozwiązuję problemy, które powinny mnie rozłożyć na łopatki. Znajduję na ślepo drogę, która po czasie okazuje się być dla mnie naprawdę dobra. Tak nie raz było w życiu. Wystarczy mu zaufać. Ksiądz Adam w busie też mówi, że wszystko jest w życiu po coś, że nawet moja wywrotka być może uchroniła mnie przed czymś gorszym. A ja myślę, że może nie była po to, aby mnie uchronić, tylko dać inne możliwości przeżycia tego czasu. Poznałem wspaniałych ludzi w busie i na pielgrzymce. Mam wrażenie, że 150 osób wspierało mnie, rozmawiało ze mną, pytało się… powiem, że przez wszystkie wcześniejsze lata nie miałem tylu interakcji z pielgrzymami „Iskry Miłosierdzia”, co przez ten jeden tydzień.

Kolejny raz szukam sensu w tym, co się w moim życiu dzieje i ufam, że Anioł Stróż wie gdzie mnie prowadzi. A ci co z wiarą są na bakier, niech myślą, że to ślepy los. Ja wiem swoje.

Jeszcze mam możliwość podziwiać przepiękne, w całości zachowane średniowieczne miasteczko Carcassonne. Chyba jedyne takie fortyfikacje w całości zachowane przez 15 wieków.

  

A następnie spacerować po nie mniej pięknym Avinion, ze swym znanym z piosenek mostem.

Była też szansa zanurzyć stopy w Morzu Śródziemnym. Szkoda, że tylko tyle.

Zanurzyłem się też w morzu lawendy. Szkoda, że zdjęcie nie oddaje zapachu prowansyjskich pól.

I tak osiągamy koniec pielgrzymki w najwyżej położonym w Europie sanktuarium, w Vinadio. Jest ono pod wezwaniem Świętej Anny, którą tu Włosi uważają za opiekunkę w czasie wypadków komunikacyjnych, budowanych i wszelkich innych. Na ścianach setki wotów dziękczynnych, a na środku ja z moją kontuzją. Wszystko jakby zaplanowane. Tyle, że nie przeze mnie. Tu następują podsumowania, podziękowania, pożegnania i rozjeżdżamy się każdy zgodnie z własnym pomysłem… Dziękuję: Bartku, Adamie, Wojtku, Marku, Sylwio, Leszku, Aniu, Marysiu, Adamie, Wacku, Tomku, Jurku, Krzyśku, Michale… Długo musiałbym tu pisać, komu i za co dziękuję, wiec przepraszam, że tylko tylu jednym tchem dałem rady wymienić.  Wielu osobom dziękuję. Ale najbardziej dziękuję mojemu Aniołowi Stróżowi, napotkanym świętym, Matce Boskiej i Bogu za tę wielką łaskę, jaka mnie spotkała. Bo to łaska, że wszystko się tak właśnie potoczyło.

Ostatecznie zostaje sam, z kontaktem do PZU Assistance, bo to oni w ramach wykupionej full opcji „komfort”, mieli mi zapewnić powrót do domu. Nie będę rozpisywał się nad tym co od kilku dni z PZU przechodziłem. Że chciano tylko mnie zabrać i zostawić motocykl. Że  musiałem zdobyć we francuskim warsztacie diagnozę, że po wypadku moto jest uszkodzony (dzięki księże Wojtku!). W końcu przyjechała minilaweta i  zabrała motocykl, a przy okazji mnie, w podróż powrotną. Po 6 godzinach telepania, ja, moja łopatka i kręgosłup mieliśmy dość. A kierowca i jego pracodawca zaplanowali jeszcze 10 godzin nieprzerwanej jazdy do Tychów.

No to dzwonie do PZU. Tam mam różne propozycje: a to lot samolotem z Wenecji do Katowic z przesiadką w Frankfurcie i 15 godzin czekania na lotniskach, albo przejazd autobusem liniowym z Graz  ok. 13 godzin, albo przelot samolotem z Wiednia, o ile pokonamy lawetą 500 km w niecałe 3 godziny. Rewelacja po prostu. Okrężną drogą dowiaduję się, że jestem kłopotliwym klientem, ze wszystkiego niezadowolonym. I tu dziękuję Wam drodzy czytelnicy tego bloga, za nieświadomą pomoc. Dopiero, gdy wyprowadzony z równowagi, oświadczyłem, że dalej niż do Wiednia nie pojadę, przy tym podziękowałem za ten komfort, jaki mi zapewnili i obiecałem, że to wszystko opiszę (tu podałem adres bloga).., świat po 15 minutach stal się bardziej przychylny. Znalazł się  czas na spacer i jedzonko na starym mieście w Wiedniu, nocleg i  dobre połączenie lotnicze przez Frankfurt następnego dnia, a nawet taksówka, która zawiozła mnie do domu z lotniska w Pyrzowicach. Wypada podziekować.

I na tym koniec tej wyprawy. Zostało jeszcze uporządkowanie zdjęć, opublikowanie tego wpisu oraz sms od PZU z prośbą o wystawienie oceny usługi w skali od 1-5.  Pomożecie?