III Pielgrzymka Motocyklowa – Medjugorie’2018

Czekałem na ten dzień pół roku. W końcu pomykam do Łagiewnik na inauguracyjną mszę świętą. Tym razem jedzie ponad 200 maszyn (miało być dużo więcej). Do Myślenic wszyscy razem, a następnie w grupach max 10 osób. Pogoda piękna, chociaż narzekamy na zimo. Oj! Jacy nieświadomi, że wkrótce nieco za takim chłodem zatęsknimy.

Omijamy Tatry i spokojnie przecinamy Słowację. Cieszę się, że prowadzący ks. Marek w tym roku zaplanował trasy tak, aby omijać autostrady. Wprawdzie dłużej to trwa, ale nie ma nudy (dla mnie ważne, bo jak się nudzę to przysypiam). Moja nowa TDM (Janka) nic sobie nie robi z niewielkich wzniesień czy nawet gór. Głowa zajęta myślami: jak to w tym roku będzie. Nawet nie zauważam jak już jesteśmy na Węgrzech. Jakaś przeprawa promowa i jeszcze troszkę, i lądujemy na kempingu niedaleko Budapesztu.

Następny dzień mamy na zwiedzanie Budapesztu. Poranny przyjazd do miasta budzi zainteresowanie przechodniów. W końcu nie co dzień pod bazylikę św. Stefana (największy kościół Pesztu, w samym centrum) podjeżdża tyle maszyn. Dla mnie przejazd miastem był niezwykłym przeżyciem. Jadąc w dużej grupie motocyklistów, tak samo ubranych w kamizelki, czułem się podobnie jak owi rycerze wjeżdżający do miasta w ramach swoich wypraw.

Potem samodzielne zwiedzanie miasta i popołudniu nasza msza święta w bazylice. Pięknie niosły się polskie śpiewy w tym kościele. Podczas powrotu, mimo niedzielnego wieczoru, udaje mi się kupić klapki pod prysznic. Dzień wcześniej kupowałem adidasy i chyba mam już wszystko, co powinienem mieć od początku.

Kolejny dzień to przejazd do miejscowości Żepce w Bośni i Hercegowinie. Dla mnie zaczął się beznadziejnie. Poślizg podczas hamowania na cienkiej stróżce oleju. Na szczęście szybkość minimalna, ale kufer pokiereszowany i sam motocykl też trochę porysowany. Przez cały dzień rozglądam się za sklepem motoryzacyjnym, gdzie mógłbym kupić nowy kierunkowskaz. Niestety nigdzie nie ma. Bośnia, w tych stronach, to biedny, zniszczony wojną kraj. Przygnębiający jest widok ruin domów i opuszczonych wiosek, gdzie najpiękniejsze, co jest to nagrobki z czarnego granitu na cmentarzach.

Kolejny postój to już Chorwacja i miasto Biograd na Moru. Tu dwa dni leniuchujemy na kempingu. 

Jest msza święta na boisku do koszykówki, a potem czas wolny. W tym roku pielgrzymka tak lajtowa, że wstyd pisać. Może i przez to nieco trudno mi odnaleźć odpowiedni nastrój. No cóż, każdy przeżywa to po swojemu.  Decyduję się na samotny wyjazd do Zadaru, aby zdobyć kierunkowskaz i powłóczyć się po starym mieście. Zaczepiony, miejscowy motocyklista, chętnie prowadzi mnie do sklepu i serwisu Kawasaki.

Wieczorem Janka odzyskuje swoją pełną sprawność techniczną. No, a Zadar niczego sobie, chociaż mnie nie powaliło. Nie lubię, gdy przepiękne zabytki łączone są z nowoczesną architekturą w jakąś dziwną mieszankę stylów. Wieczorem kąpiel w morzu, modlitwa wspólna i dalej rozmowy przy… wodzie mineralnej. Kolejny rok realizuję postanowienie, że nawet gdyby wszyscy wokół piwko pili, to ja wytrzymam bez, aż do celu pielgrzymki. Ale łatwo nie jest.

Rankiem pakujemy się i ruszamy do Królowej Pokoju – Kraljicy Mira. Przejazd Wybrzeżem Chorwacji to wspaniałe widoki i niesamowite emocje.

Medjugorie to miejsce takie jak lubię. Nie ma przepychu. Jest wiele miejsca do modlitwy i skupienia. Chociaż sklepy z dewocjonaliami też spory kawałek miasta zajmują. Mimo to, można tu znaleźć wiele spokoju.

Rano niezwykła droga krzyżowa. Kamienna ścieżka na zboczu górskim, pokonywana przez niektórych boso. Przed 6 nie ma tu jeszcze tłumów i można się skupić. Jest pięknie.

Wracamy na śniadanie i każdy zastanawia się, co robić z resztą dnia. Ja z Przemkiem i Alą jedziemy do Mostaru. Jedziemy powolutku, bo drogi są zrobione z tak beznadziejnego materiału, że przypominają mi szkolne wypastowane korytarze. Zwłaszcza w mieście nie przekraczamy 20 – 30 km/ h, a i tak hamując przednie koło robi co chce.  Kładę drugi raz moją Jankę przy przejściu dla pieszych. Wstyd, złość i bezsilność gotują się we mnie. Poziom agresji rośnie – już prawie jestem zdecydowany, że ten motocykl sprzedam jak tylko wrócę do Polski.  Stary Mostar to mimo wszystko fajne miasto.

Ale nastrój dopiero poprawia mi wieczorny różaniec, msza święta i nabożeństwa. O piwku przed spaniem nie wspomnę.

Następny ranek to wędrówka na Górę Objawień. Modlitwy przy kolejnych stacjach prowadzi jeden z tych, do których przychodzi Matka Boska. Chyba Ivan.

Ciężko zostawić swoje ludzkie niedowiarstwo i iść za nim. Ciężko być tak blisko kogoś, kto jest pewny i tej pewności nic nie zyskać. Wracam na śniadanie z mieszanymi odczuciami. Potem znów w dwa motory jedziemy na pobliskie wodospady. Widok i kąpiel w ich otoczeniu to najradośniejsza chwila dnia.

Kolejnego dnia mamy mszę świętą w pobliskim lesie. Nastrój niesamowity. Wiele emocji. Jak to przy pożegnaniu. To już koniec pielgrzymki i zaczyna się powrót (opis już nie tu)

 

Jadąc na motocyklu i chodząc po Medziugorie, miałem wiele czasu na rozmyślanie nad swoim życiem. Pielgrzymka to taki czas wyrwany codzienności, kiedy nawet taki grzesznik jak ja, może starać się być bliżej Boga. Może nawet pomyśleć nad tym jak i co zmienić w swoim życiu, aby chociaż troszkę było lepszym. Pomodlić się, aby Bóg kiedyś zechciał okazać miłosierdzie mnie i moim bliskim. Wiem, że bez tego, to możemy mieć przewalone przez resztę wieczności. Kocham mojego Boga, za to, że dał mi Anioła, który się mną opiekuje, że dał mi świat przepiękny, który mogę oglądać, że dał ludzi, z którymi mogę przeżywać cudowne chwile. Za wiele innych spraw też. Ale najlepszym dziełem mojego Boga to ja nie jestem. Nawet nie dobrym, chociaż podobno wszystko co stworzył było dobre – tyle, że ja się popsułem sam. Ale jeszcze mam czas coś naprawiać i żyć wiarą. Wiarą w miłosierdzie. W końcu to była pielgrzymka z iskrą miłosierdzia w nazwie. To takie moje końcowe przemyślenia.