Droga do siebie i Boga – Fatima 2017

Pielgrzymka do Fatimy to niezwykły czas dla wszystkich ludzi wierzących. Ponad 4000 km w siodle to piękna wizja dla każdego motocyklisty. 9 dni poza domem to marzenie dla każdego turysty i nie jednego starego małżonka. Dla mnie, kolejna podróż życia. Rozpoczęła się w sobotę o 15:00, gdy wyruszyłem w kierunku Wrocławia.  Z większością grupy, z którą miałem podróżować, spotkałem się na A4 (MOP za Gliwicami). Tam okazało się, że jako grupa dziewięcioosobowa dołączymy do całej pielgrzymki. W tym: ja, ksiądz Marek, Adam i Zygmunt byliśmy już razem w ubiegłym roku na podobnej pielgrzymce do Rzymu. Nowi to: małżeństwo Olka i Piotr oraz Wacek, Marek i Piotr. Moto to: 3 „choppery” i 6 „turystyków”. Do Wrocławia dojeżdżamy pod wieczór. Nie lubię tego miasta, ale dziś to nie ma znaczenia. Dziś cieszę się ze spotkania w fajnym gronie. Stara paczką udajemy się na golonko i ostatnie moje piwo (takie postanowienie na czas pielgrzymki). Później przygotowanie do snu na sali gimnastycznej i już wiem czego ważnego nie wziąłem – karimaty. Ratuje mnie Marek, który ma karimatę i materac. Jest OK.

 Niedziela. Adrenalina nie pozwala spać. Już przed piątą rano na sali gimnastycznej ruch jak na lekcji gimnastyki korekcyjnej. Każdy się wygina, przeciąga i ziewa. Psioczy na innych, że mu spać nie dają.  W końcu spakowani opuszczamy pierwszy na naszej trasie, salezjański obiekt i udajemy się na mszę świętą do kościoła pw. Świętego Michała Archanioła. Tu każdy na swój sposób prosi Boga i swojego Anioła Stróża o opiekę. Zwłaszcza aniołów, bo one będą miały teraz mnóstwo latania za nami. Na mnie, zaplanowane dziś prawie 800 km, robi duże wrażenie. Dotychczas najwięcej w jeden dzień przejechałem 600. Cóż, nie ma co zwlekać i powoli, w całej 130 osobowej grupie, ruszamy przez miasto. Przy podmiejskim centrum handlowym rozdzielamy się na poszczególne grupy ruszamy w kierunku Niemiec.  Jeszcze tylko ostatnie tankowanie za złotówki, ostatnie tanie zakupy w markecie i jesteśmy za granicą. Czas dłuży mi się niesamowicie. Dla mnie autostrady to nudne przekleństwo i niestety jedyna szansa na szybkie dotarcie do dalekiego celu. Walcząc z opadającymi powiekami, śpiewam, układam rymy, rozmyślam i modlę się na przemian. Generalnie staram się zająć czymś umysł, aby czuwał. Tak już mam, że gdy się nudzę to przysypiam, a na drodze mowy o tym być nie może. Stąd największym moim problemem jest nie obolałe ciało lecz mój umysł. Przerwy co 1-2 godziny przywracają wszystko do normy. I tak pokonujemy w sumie ponad 900 km. Jedynym ciekawszym dla mnie momentem był przejazd przez Monachium i później mniejszymi ulicami na miejsce noclegowe. Zmęczeni docieramy do: Salesianer Don Bosco, Kloster Benediktbeuern w Niemczech. Cieszę się, że dałem rady. „Tereska” też dała rady i w nagrodę otrzymuje porcję dobrego smaru do łańcucha. Czas na nocleg w kolejnym, ogromnym, ośrodku salezjańskim. Widać, że ostatnie lata poświęcono na remonty i wyposażenie wnętrz. Znajduję sobie odrobine podłogi, za stołem, w drugiej jadalni. Na tej samej podłodze śpią nauczyciele, właściciele dużych firm, ksiądz, deweloper i wielu innych. Te prowizoryczne miejsca noclegowe mają swój klimat i dopełniają całości pątniczej wędrówki. Podobnie jak potrawy przygotowywane przy współpracy kolejnych grup motocyklistów. Jest naprawdę fajnie. Zasypiam.

Poniedziałek. Dziś krótsza trasa do Włoch, w okolice Turynu. Dlatego postanawiamy część trasy pokonać poprzez wspaniałe przełęcze Alp. Najpierw podziwiamy piękno Tyrolu, a później serpentynami dostajemy się na przełęcz Timmelsjoch (Austria) / Rombo (Włochy). Piękne miejsce na wysokości 2509 m. Taką jazdę to jest to co lubię najbardziej. Jedynym minusem opłata za wjazd na alpejska trasę widokowa – tak to już Austriacy mają. Zresztą do dopiero początek niemiłych opłat. Przejazd górami kosztuje, przejazd autostradą kosztuje. Najdroższe paliwo i autostrady we Włoszech. Przejechanie kawałka Austrii i Włoch kosztuje nas po około 70 euro plus paliwo. Zwłaszcza autostrady włoskie denerwują niesamowicie, gdyż na północy tego kraju są rozstawiane co kilkanaście minut jazdy. Więcej czasu poświęcamy na opłaty niż zyskujemy podczas jazdy nimi. Do tego jazda w upale po nudnej autostradzie wymaga dużej koncentracji. Zwłaszcza, gdy licznik waha się od 110 – 150 km/h. Niestety Oli aniołek nie nadąża i mamy wypadek. Właśnie jechałem ostatni, gdy wszystko działo się przede mną. A wyglądało strasznie. Bardzo niebezpiecznie, zważywszy na to, że obok nas pędził ciąg Tirów. Na szczęście skończyło się połamanymi palcami dłoni i kilkoma potłuczonymi motocyklami. Ola ląduje w szpitalu. Dla niej i jej męża to koniec pielgrzymowania. Żal. Reszta po trzech godzinach przerwy rusza dalej. Każdemu w głowie kotłuje się wiele myśli.  I tak późną nocą docieramy na miejsce noclegowe Castelnuovo Don Bosco koło Turynu (Włochy). Tu czeka na mnie kolacja, szybka kąpiel i wygodne łóżko. Padam wykończony dzisiejszymi wrażeniami.

Wtorek. Wcześnie rano spaceruję po okolicy i odkrywam w dziennym świetle, gdzie jestem. To wielkie założenie składające się z kościołów, domów dla młodzieży i pielgrzymów, a nawet starego domu rodzinnego św. Dominika Savio. Wszystko niezwykle przemyślane, dobrze zorganizowane.  To Dom Macierzysty Salezjanów – zgromadzenia założonego przez Księdza Bosko. Stąd misyjna idea kształcenia i wychowywania dzieci rozpłynęła się na cały świat. Nie mam dużo czasu na spacer. Dopracowuję do perfekcji szybkie pakowanie motocykla i w drogę. Włochy żegnają nas przejazdem kilkukilometrowym tunelem. W zamian wspieram ich gospodarkę płacąc prawie 30 Euro. Przed nami autostrady i drogi Francji. Na drogach i stacjach benzynowych często spotykamy piękne i szybkie samochody sportowe. To jakiś rodzaj rajdu dla bogatych. Przepuszczamy ich spokojnie i nie rywalizujemy. W końcu głupio byłoby wyprzedzać nówkę Ferrari 12-letnią Yamahą. I po co drażnić ich właścicieli. I tak, niezwykle urokliwą drogą, docieramy do górskiego sanktuarium La Salette (1820 m.n.p.m.).  Jest chłodniej i nastrojowo. Obiad. Msza święta i błogosławieństwo na dalszą drogę. Wspaniałe miejsce wybrała Matka Boża, aby się pokazać Melanii i Maksymilianowi, którzy tutaj paśli krowy. Nadal jest tu pięknie.  I nadal płynie źródełko, które wówczas wytrysnęło. Obmywam szyje prosząc Boga, aby dobrze sterowała moją głową i nie pozwalała jej zasnąć. Oczy też z tego powodu dostają swoją porcję. No i ruszamy dalej w kierunku autostrady do Awinion. Niestety Francję najczęściej widzę tylko z perspektywy autostrady i nie różni się niczym od tego co widziałem w innych krajach. No może jedynie bardziej pusto na niej niż to było we Włoszech.  Kraj wokół autostrady raczej nie powala cudnymi widokami. Da się zauważyć, że susza doskwiera tutejszym uprawom. I tak docieramy do przepięknego miasta Awinion, gdzie śpimy w pałacu biskupim. Hmm. Dokładnie, śpię jak zabity, gdzieś pomiędzy złożonymi stołami jakiejś sali wykładowej, a wyjściem awaryjnym. Na szczęście noc minęła spokojnie. Bez pożaru, więc zacne stopy biskupa nie ewakuowały się po moich śpiących zwłokach. Nawet nie wiem kiedy nadeszło rano.

Środa. O piątej rano mój zegar biologiczny mówi mi, że więcej spania nie będzie. Do porannej mszy mam 2 godziny. Wystarcza na naprawienie szwankującego „stopu” i spacer po budzących się urokliwych uliczkach Awinionu. Przepiękne zabytki. Marzenie, aby zobaczyć je też od środka. Udaje mi się wejść tylko do katedry Notre-Dame. Jestem pod dużym wrażeniem uświadamiając sobie, że już w IV wieku była tu diecezja. Katedra pochodzi z XII wieku. Przez wiele lat tuż obok mieszkali papieże w swoim dostojnym pałacu. Nie mam wiele czasu. Jeszcze tylko ze wzgórza podziwiam panoramę miasta i widok na sławetny most w Awinion. Nic dziwnego, że zabytki tego miasta znalazły się na liście dziedzictwa UNESCO. Wracam na mszę i śniadanie. Wyruszamy, jak na nas, dosyć wcześnie. No i znów autostrada. Tym razem wzdłuż Lazurowego Wybrzeża. Niestety czas nie pozwala nam zamoczyć się w tych pięknych wodach. Omijamy też wspaniałe miejscowości nabrzeżne. Tak pędzimy autostradą, że aż przejeżdżamy sobie zjazd o kilkadziesiąt kilometrów. Dla mnie to szczęśliwy zbieg okoliczności, gdyż jest teraz szansa wyznaczenia innej drogi. Okazuje się, że jakże fajnej, bo trafiamy na francuski park przyrody. Podziwiamy piękno wąwozu, którego dnem jedziemy tuż obok skał i rzeki. Wieczorem meldujemy się w sanktuarium Lourdes. Jesteśmy na tyle wcześnie, że zdążamy na procesję i różaniec. Idę w procesji i dreszcze wędrują po moich plecach. Niezwykła atmosfera modlitwy, nadziei i wiary. Z przodu siostry z ludźmi schorowanymi i niepełnosprawnym. Dalej tłum ludzi z różnych stron świata. Wszyscy głośno modlimy się i nie przeszkadza, że nie znamy języka osoby, która jest obok, przed czy za nami. Ale wiem co znaczą słowa, które wypowiadamy: zdrowaś Maryjo …. Razem też śpiewamy. To trzeba przeżyć, aby poczuć siłę wspólnoty jaką tworzymy.  Nic dziwnego, że tutaj już co najmniej 60 razy Bóg okazał swoją łaskę i w niewytłumaczalny przez lekarzy sposób, przywrócił ludziom zdrowie (60 udokumentowanych). Lourdes jest cudownym miejscem i nawet nie bardzo przeszkadza mi towarzysząca komercja i cepelia. Cóż są klienci, są i sprzedawcy. Ja wracam na kolację, kąpiel i spanie. Tym razem znów mam łóżko. Niby nic, a cieszy.

 Czwartek. Wcześnie rano mamy mszę świętą przy grocie, gdzie Maryja objawiła się czternastoletniej Bernadetce. Tuż obok jest źródełko z wodą, za pomocą której wiele cudów się zdarzyło. Napełniam i zabieram ze sobą jedną niedużą butelkę. Niestety miejsce na motorze mocno ograniczone. Jeszcze śniadanie, pakowanie i wyruszamy dalej. Cieszę się, bo przed nami Pireneje, a za nimi Hiszpania. Przejazd górską drogą oczywiście wspaniały. Mijamy górskie miasteczka i wioski. W jednej koledzy zatrzymują się na kawę. Ja, ponieważ kawy nie zażywam, rozglądam się za czymś innym i trafiam do maleńkiego, kamiennego kościółka. Czuję na plecach powiew 9 wieków ludzkich modlitw i zawierzenia Bogu (kościółek z 1121 roku). Modlę się i czuję, że tutaj jest bliziutko do Boga. Uwielbiam takie miejsca, a tak rzadko mam czas i szczęście je znajdywać. Niestety minuty szybko uciekają i muszę wracać do mych towarzyszy. Tak naprawdę jeszcze tylko Marek na mnie czeka – reszta już pojechała.  Tu tylko jedna droga, więc nie da się zgubić. Pireneje to piękne góry. Zaliczamy przełęcz i jesteśmy w Hiszpanii. Po tej stronie równie pięknie. Do tego wiele zbiorników wodnych i tamy z elektrowniami. Niestety to co piękne szybko się kończy. Dalej czeka nas kilkaset kilometrów jazdy drogą ekspresową, w temperaturze 39 stopni Celsjusza. Wokół widać jak powstaje druga nitka drogi. Kiedyś będzie tu kolejna autostrada. Dziś walczę, jak to ja, starając się nie poddać znużeniu i bezpiecznie dotrzeć do kolejnego miejsca odpoczynku. Każda godzina ciągnie się niemiłosiernie.  Na szczęście nie ma dużego ruchu. Wokół nas tylko łąki i podupadłe miasteczka. Wydaje się, że centralna Hiszpania to niezbyt bogata kraina. Wieczorem docieramy do Salamanki. Szybka kolacja i ruszam wraz z grupą zainteresowanych na nocne zwiedzanie. Mają tu jakiś festiwal światła i wiele normalnych iluminacji budynków zastąpiły prezentacje konkursowych pokazów. Może i pomysłowe, ale troszkę żałuję, że wiele wspaniałych zabytków ginie mi w mroku. A jest tu co oglądać. Na przykład jeden z trzech pierwszych uniwersytetów na świecie. Północ szybko nadchodzi i czas wracać spać. W tej temperaturze najlepszym miejscem do spania wydaje się plac przed budynkiem. Szkoda, że dosyć duże chrabąszcze też lubią tu przebywać. Na szczęście środek przeciw komarom i kleszczom zapewnia mi względny spokój. A przynajmniej tak sobie wmawiam.

  

Piątek. Budzę się jak zwykle dosyć wcześnie. Dzień rozpoczyna msza i śniadanie. Dziś mamy dobre humory, bo do przejechania jakieś marne 500 km. Zmieniła mi się skala odniesienia. 200 czy 300 km wydaje mi się już tylko spacerkiem. Tym bardziej, że w Portugali zyskujemy jedną godzinę zmiany strefy czasowej. W Hiszpanii nie płaciliśmy za drogi, tu witają nas bramki. Wita nas też jakiś dziwaczny sposób ich opłacania poprzez sms i rejestrację internetową. Płacimy 20 Euro i nie mamy pojęcia na ile nam ma to wystarczyć (do dziś czekam na dodatkowe rachunki). Jedziemy, jedziemy i w końcu jest – Lizbona. Tu wita nas duży ośrodek salezjański. Piękne boiska, duże sale gimnastyczne. Jedna z nich to baza noclegowa dla naszej grupy. Jest tak gorąco, że szybko biegniemy nad brzeg oceanu, gdzie kąpiel wydaje się być błogosławieństwem. Jest na tyle widno, że siadamy jeszcze na nasze maszyny i jedziemy kilkanaście kilometrów na zachód. Dalej już się nie da, bo jesteśmy na najdalej na zachód wysuniętym skrawku kontynentalnej Europy. Pięknie zachodzi słońce. Niestety wieje i pierwszy raz od kilku dni żałuję, że się nie ubrałem grubiej. Nocą wracamy do ośrodka, gdzie prawie do północy (naszej) toczy się mecz hokeja na wrotkach. Nawet się im nie dziwię, bo kto chciałby grać w południe przy 40 stopniach ciepła?

Sobota. Dziś ważny dzień. Dziś jedziemy do Fatimy – celu naszej pielgrzymki. W końcu jesteśmy! Moja TDM pokazuje, że jesteśmy ponad 4500 km od domu. Fatima to ogromne sanktuarium. Podobno jedyne, gdzie objawienia Maryi były widziane nie tylko przez kilkoro dzieci, ale też przez wielu mieszkańców miasteczka. Dziś nic już nie pozostało z dawnego klimatu. Nie mogę znaleźć się w tym miejscu. Wszystko jakieś betonowe, jakieś sztuczne. Kapliczka nakryta ogromnym dachem. Obok kościół z grobami pastuszków. Pod placem podziemne kaplice – hale przeznaczone do modlitwy. Naprzeciwko ogromy amfiteatralny kościół przypominający mi jakąś halę widowiskowo- rozrywkową. Wokół setki sklepów z chińską cepelią.  Coś niesamowitego.  Prawie godzinę idziemy do wioski z której pochodziły Łucja, Hiacynta i Franciszek. Tu zachował się budynek z tamtych czasów. Szybko zwiedzamy i wracamy. Ostatnia modlitwa i powrót do Lizbony. Łatwo napisać, ale gorzej przejechać, gdy termometr pokazuje 44 stopnie. Zapięty od stóp do głów jadę i rozmyślam o Fatimie. Kiedyś zapewne pięknej łące porosłej z rzadka małymi drzewami. Dziś potężnym ośrodku przyjmowania i odsyłania pielgrzymów. Trzeba być naprawdę dużej wiary, aby tu szukać i znaleźć Boga.  Chociaż podobno jak się tylko chce to można wszędzie. Bliżej jednak mi było podczas naszych grupowych modlitw na stacjach benzynowych czy przydrożnych MOP-ach. Najbliżej w cichej górskiej kapliczce. Nie mniej warto było tu przyjechać i zobaczyć. Wracamy. Po powrocie do Lizbony jedziemy na jeden z najdłuższych mostów w Europie. 17,2 km robi na wszystkich duże wrażenie. To ostatni punkt naszej motocyklowej wędrówki. Kolacja, piwko (już mogę bo to już po Fatimie) i spanie.

Niedziela. Wcześnie rano msza święta na pożegnanie. Dziękujemy Bogu, że udało się dojechać do celu. Niektórzy mają odwagę w czasie kazania podzielić się świadectwami tego jak przeżyli tę pielgrzymkę. Co zmieniła w ich życiu. Ja siedzę, myślę… i nic. Nie objawiła mi się Matka Boska. Nie poczułem deszczu darów. Nie rozwiązały się mi kłopoty z jakimi wyruszałem z domu. Ale i tak jestem bardzo wdzięczny Bogu, że mimo licznych mych słabości, jego Anioł był ze mną. Prowadził mnie tak, że nie przysnąłem, nie zagapiłem się i nie zrobiłem nikomu żadnej krzywdy. Wiem, że nie tylko na motorze mnie prowadzi przez moje życie. Że mimo, iż często błądzę i zasmucam swym postepowaniem Boga, On jest przy mnie. A czyż to nie cudowne?
Oddaję motocykl do transportu TIR-em i wraz z naszą 6-osobową grupą udajemy się na zwiedzanie Lizbony. Jest tu wiele pięknych obiektów. Po południu oddzielamy się z Zygmuntem i sami udajemy się na spacer w kierunku dworca PKP. Uwierzycie, że jest 46 stopni? Opuszczamy Lizbonę. W nocy docieramy do Porto. Tam spacerujemy i podziwiamy piękno tego miasteczka. Potem lotnisko i mój pierwszy w życiu lot samolotem. Karków. Autobus. O 15:00 jestem w domu. Troszkę żal, że nie mogłem wrócić na mojej Teresce, ale cóż praca wzywa. Skończyło się rumakowanie – pozostały wspomnienia.